Tym razem o tym, jak to przez niektórych „wolnościowców” zostałem niedawno utytułowany niewybrednym mianem „k**wy pejsatej”.

Artykuł, który poniżej prezentuję został napisany przeze mnie dla jednego z lokalnych tygodników północnego Mazowsza (Tygodnika Ilustrowanego). Ponieważ publikacja nie była obwarowana przez tygodnik jakimiś prawami wyłączności, podkusiło mnie (sam nie wiem co…), żeby równocześnie z oddaniem do druku, umieścić go także na jednym z portali internetowych, szumnie określającym się jako portal „wolnościowców” i „prawicowców”. Ot, taki mały eksperyment. Ku mojemu zdziwieniu tekst wywołał wśród surfujących tam „wolnościowców” istną burzę. Wśród komentarzy posypały się niestety także liczne inwektywy – zostałem m.in. zaliczony do grona… „pejsów światowych”, a jeden z komentatorów nawet mianował mnie wprost „k***ą pejsatą”.

Za „k***ę” może jednak tymczasem podziękuję, ale „pejsy” z chęcią zatrzymam, bo wystarczy spojrzeć na mój awatar, że u mnie każdy włos na wagę złota, a tu przecież od razu całe pukle do skroni dają i to jakie długie…

Komentatorzy, jak wiadomo różne mają oceny i emocje, chociaż u tych „wolnościowych” sporo mnie zaskoczyło. Najbardziej jednak zaskoczył mnie sam administrator „wolnościowego” portalu, który po kilkunastu godzinach, pod osłoną nocy – nie dość, że zablokował ów artykuł, ale wręcz usunął go z mojego konta. Przywrócił dopiero następnego dnia przed południem pod presją części komentatorów, podpisanych pod zamieszczonym przeze mnie protestem.

W sumie ten – jak sądziłem – „taki sobie” tekst, zaliczył w ciągu dwóch dni ponad 1000 odsłon, 115 komentarzy i kilkunastogodzinny ban.

A oto owe „szatańskie wersety” (na końcu dołączam linki do artykułu na wspomnianym portalu oraz do protestu w sprawie zablokowania):

Pułapka płacy minimalnej

Zawsze zastanawiają mnie przywódcy związkowi, kiedy w sporach z rządem domagają się podniesienia ustawowego progu płacy minimalnej, twierdząc przy tym, że to dla skuteczniejszej ochrony zatrudnionych. Jeszcze bardziej zastanawiają mnie „politycy-dobrodzieje”, licytujący się jeden przez drugiego na oczach publiki, który to z nich bardziej ów próg by podniósł. − Gdzie naprawdę u obydwu tych grup jest jeszcze niewiedza, a gdzie już zaczyna wyrachowanie?

Wiele lat temu Ludwig von Mises zauważył – Wolny rynek pracy sam ustala płace na poziomie, przy którym każdy, kto chce znaleźć pracownika – znajdzie go, a każdy kto szuka pracy – może ją znaleźć. Tak jest oczywiście, kiedy rynek jest uwolniony od pajęczyny urzędniczych nad-regulacji oraz rozmaitych „dobrodziejów” i „poprawiaczy”. To co inni zaobserwowali już dawno – u nas wciąż jeszcze budzi zdumienie.

Prześledźmy prosty przykład. Załóżmy, że minimalne wynagrodzenie, poniżej którego nie wolno zawierać umowy o pracę, wynosi w państwie 1500 zł. Pewien drobny, czyli „jako tako” radzący sobie, przedsiębiorca legalnie zatrudnia właśnie za taką płacę sześciu pracowników – akurat tylu mu potrzeba i na takich warunkach daje radę ich utrzymać. Co zrobi, kiedy oto władza, pod naporem gdzieś tam protestujących związkowców, podniesie granicę płacy minimalnej do 1800 zł ?… Najprościej byłoby podpowiedzieć – niech podniesie ceny swoich produktów. Ale to przecież zmniejszy popyt na nie. Zwiększyć sprzedaży przy zachowaniu dotychczasowej ceny też się nie da ot tak − na pstryknięcie palcami – zwłaszcza, że konkurencja jest w podobnym położeniu. Nasz przedsiębiorca, by pozostać w zgodzie z przepisami, zrobi zatem to, co zwykle robi się w takich sytuacjach – żeby nie podnosić cen i nie tracić klientów, poszuka oszczędności w kosztach. Jak jednak to uczynić? Zastępując surowce do produkcji ich gorszymi, lecz tańszymi zamiennikami? Też niedobrze! Otóż – chcąc nie chcąc − będzie zmuszony postąpić w sposób najbardziej racjonalny z punktu widzenia dobra całego zakładu – zwolni jednego z zatrudnionych, co pozwoli wygospodarować brakujące 300 zł na każdego z pięciu pozostałych. Dodatkowo przerzuci na nich obowiązki zwolnionego, którym od tej pory zajmie się urząd pracy lub zasili on „szarą strefę” (albo też jedno i drugie). Jak podają badania, ten sposób rozwiązania problemu – jako naturalny odruch samoobrony pracodawców – staje się powszechny, zwłaszcza kiedy płaca minimalna zaczyna przekraczać granicę 40% średniej krajowej. W Polsce w 2014r. stanowiła 44% (źródło: Eurostat).

Takie jednostki gospodarcze, jak wyżej opisana, stanowią większość w każdym kraju. W Polsce na 10 osób zatrudnionych w przedsiębiorstwach, aż 7 pracuje w sektorze tych małych i średnich (60% w jednostkach poniżej 9-ciu zatrudnionych). Sektor ten wypracowuje 48% wartości dodanej brutto, zaś 2/3 tego wkładu pochodzi z mikrofirm. Oczywiście opisany mechanizm dotyczy także jednostek dużych, u których różni się tylko skalą, a co za tym idzie – kwotami.

Idźmy dalej – w wielu firmach, zwłaszcza w dobie spadku ogólnej koniunktury, w sumie stanowisk bezpośrednio-produkcyjnych funkcjonuje pewien odsetek tzw. krańcowej siły roboczej. Są to takie stanowiska, które przestały już generować zysk, choć jeszcze nie generują strat. Ludzi tych nie zwalnia się z pobudek humanitarnych np. ktoś jest samotną matką, ktoś tuż przed emeryturą − bo skoro przynajmniej zarabiają na siebie… Sytuacja odwróci się jednak diametralnie, gdy granica ustawowego najniższego wynagrodzenia wzrośnie choćby o jednostkę – to właśnie te osoby będą w pierwszej kolejności do zwolnienia.

Jak widać z powyższego, podnoszenie urzędowego minimum płacowego – owszem – polepsza sytuację pracowników, ale… tylko niektórych (!). Przy okazji każdorazowo powoduje także wzrost bezrobocia.

Warto ponadto zauważyć, że przy często podnoszonym pułapie dopuszczalnego najniższego wynagrodzenia, zarysowuje się tendencja równania w dół wszystkich wynagrodzeń w zakładzie. Przedsiębiorcy, zawierając umowy zatrudnienia, niemal wszystkim nowym pracownikom ustalają stawki możliwie najbliżej wytyczonej urzędowo granicy, starszym zaś wstrzymują podwyżki, próbując tą drogą stworzyć rezerwę na kolejne urzędowe zmiany. Trzeba podkreślić, że za każde 100 zł wypłacone do ręki zatrudnionemu, pracodawca musi dodatkowo wyłożyć przeszło 60 zł dla ZUS-u i urzędu skarbowego.

Nie we wszystkich krajach narzuca się dolną granicę pensji. Spośród krajów europejskich nie robią tego Austria, Dania, Finlandia, Szwecja i Włochy. W Niemczech dotyczy ona tylko niektórych branż (budowlanej, gospodarki odpadami, ochrony, agencji pracy tymczasowej, usług sprzątających, niektórych gałęzi edukacji i długoterminowej opieki).

Tak więc, gdy np. ulicami stolicy podąża gniewna manifestacja związkowa z postulatem podniesienia płacy minimalnej na transparencie − niech jej uczestnicy pamiętają, że w razie jego spełnienia, część w niej maszerujących na pewno straci pracę. Może będzie to koleżanka lub kolega idący obok, a może właśnie Ty… Właściwą drogą nie są bowiem doraźne regulacje płacowe i rozmaite układy zbiorowe, ale właśnie „deregulacje”, które spowodują obniżenie narzuconych przepisami kosztów zatrudnienia oraz tak potrzebne ożywienie gospodarcze − możliwe poprzez gruntowne złagodzenie systemu podatkowego i zniesienie przymusu ubezpieczeń społecznych.

Tomasz J. Ulatowski, marzec 2015

Linki: 1. link do artykułu na wspomnianym wyżej portalu „wolnościowym”

2. link do protestu w sprawie usunięcia artykułu z portalu „wolnościowego”

Ps. Chciałbym w tym miejscu jeszcze powołać się na artykuł Aleksandra Pińskiego z listopada 2011r. pt. „Płaca minimalna nie popłaca”, zamieszczony na obserwatorfinansowy.pl, w którym autor wprost stwierdził, że podnoszenie płacy minimalnej jest efektem lobbingu związków zawodowych, którym przywódcy związkowi pozbywają się z rynku pracy konkurencji gotowej wykonywać określone zadania za mniejsze stawki. Podkreślił także istotny fakt, że za minima płacowe pracują zwykle ludzie najniżej wykwalifikowani, wykonujący czynności, jakie z powodzeniem mogłyby robić maszyny. Zakup tych ostatnich staje się wysoce uzasadniony w momencie osiągnięcia przez urzędowe minimum płacowe określonego pułapu (maszyny wtedy stają się bardziej opłacalne od ludzi – na dodatek nie trzeba za nie płacić ZUS-u i można je parę lat amortyzować).