Nim przejdę do sedna, od razu zaznaczam, że nie jestem jakimś „PO-wcem” – ani „zaKODowanym”, ani zwykłym. Nie jestem też żadnym „czerwonym”, „zielonym”, ani tym bardziej jakimś innym „nowoczesnym”. I choć pisuję akurat na łamach Tygodnika Ilustrowanego, nie jestem także „z tych od Kukiza”. Po prostu mam komfort bycia niezależnym i  bezpartyjnym.  Zatem na rzecz, nad którą teraz się pochylam, patrzę wyłącznie od strony – nazwijmy to –  racjonalno-ekonomicznej.

Jak wiadomo, 1-go kwietnia br. ruszył rządowy program „500 plus”. Jego autorzy i zwolennicy w wypowiedziach coraz mocniej akcentują, że środki skierowane do rodzin są istotną ulgą w kosztach wychowania dzieci, ale przede wszystkim, że poprzez dokonywane za nie zakupy, przyczynią się do ożywienia rynku i gospodarki. Jakby zapomina się, że jednak pierwotnym i głównym założeniem tego programu było przecież zmotywowanie Polaków do posiadania większej liczby potomstwa. Takie zachowanie nasuwa podejrzenia, że oto twórca programu sam stracił wiarę w osiągnięcie założonego celu w zadowalającym stopniu i dla odwrócenia uwagi próbuje przykryć go efektami ubocznymi.

Zwiększenie liczby urodzeń jest niewątpliwie problemem palącym. W Polsce współczynnik dzietności (TFR – Total Fertility Rate) wynosi zaledwie 1,29. Podaje on ilość dzieci przypadających na jedną kobietę w wieku rozrodczym (15-49 lat). Jego pożądaną  wielkością jest przynajmniej 2,1, ponieważ dopiero taka zapewnia tzw. zastępowalność pokoleń, czyli perspektywę przetrwania narodu oraz daje chociaż minimalną wydolność repartycyjnego systemu emerytalnego – w którym pokolenie pracujące przy umiarkowanych składkach pokrywa bieżące emerytury. Dla porównania wskaźnik ten wynosi np. w Izraelu 3,5, a w krajach arabskich ok. 5 ( 2,07 wynosił w Polsce na początku lat 80-tych). W tym miejscu nie chciałbym być odebrany jako entuzjasta państwowego systemu emerytalnego, bo już sam rozrzut geograficzny wspomnianego wskaźnika daje do myślenia. Jest on najwyższy akurat nie tam, gdzie ten system istnieje, albo jest w stanie do wszystkich dotrzeć. Np. w państwach afrykańskich oscyluje wokół 6., bo tam panuje to samo podejście, co w Europie jeszcze 100 lat temu – to dzieci mają być „polisą emerytalną” rodziców. Ma się ich więcej, by opieka nad starymi rodzicami nie była dla jednego zbyt uciążliwa. Poza tym, tam ludzie mają liczniejsze rodziny, gdzie władza państwowa nie wchodzi w konflikt z władzą rodzicielską. Właśnie w krajach afrykańskich „nie wchodzi”, bo do wielu rodzin w wielu rejonach na szczęście nie jest w stanie dotrzeć. Im mniej państwa w rodzinie, tym lepiej (dla rodziny przede wszystkim…). W wielu krajach rozwiniętych w rodzinach zatracono instynkt samozachowawczy – korzystając w nich z rozmaitych form państwowego wsparcia, musimy coraz bardziej poddawać się państwowej kontroli życia, a to niekoniecznie dobrze służy naturalnej roli rodziny.

Oczywiście pewien odsetek rodziców (wcale niemały) ma dzieci, „bo ma” – często z tzw. wpadki – tej przedmałżeńskiej, ale i małżeńskiej (nie potępiam i w ogóle nie oceniam). Zastanówmy się jednak, kiedy ludzie decydują się na dziecko świadomie, a zwłaszcza na kolejne – co naprawdę może ich do tego zachęcić lub stanowić przeszkodę? Czy rzeczywiście pójdą ze sobą do łóżka dla pięciuset złotych miesięcznie?

Nie trzeba długo rozmyślać, ale tylko trochę się wczuć (lub sobie przypomnieć), aby dojść do wniosku, że w planowaniu rodziny najistotniejsza jest perspektywa jej bezpieczeństwa ekonomicznego tj. czy mogę mieć wystarczające i w miarę stabilne źródło dochodów, umożliwiające jej przetrwanie oraz jaki taki rozwój. Krótko mówiąc, według normalnych ludzi byt rodziny – oprócz rzecz jasna miłości – opiera się na stałej pracy za rozsądne pieniądze, a nie na zapomodze, którą lada rok lub miesiąc jakaś kolejna władza może zlikwidować.

Doświadczenie najbogatszych krajów uczy, że ilość i jakość miejsc pracy zależy wprost proporcjonalnie od przyjazności systemu przyjętego w państwie – całego, nie tylko podatkowego. Np. OECD w swoich raportach już dwukrotnie podawała, że Polska jest w stanie  osiągać dwucyfrowy wzrost gospodarczy, nawet gdyby nie korzystała z funduszy unijnych, nie prowadziła inwestycji publicznych i nawet nie zmieniała podatków – byleby tylko zrezygnowała z większości biurokratycznych uregulowań, z których nadmiaru słynie nie tylko w Europie. Chodzi więc o „przyjazność”, polegającą na daniu ludziom większej swobody działania na różnych obszarach i możliwości wykazania się, a nie na „dawaniu zasiłków” na wegetację, po uprzednim ściągnięciu drakońskich haraczy (dla zmyłki różnie ponazywanych – nie zawsze wprost jako „podatki”).

Jednak rządząca ekipa, mimo „prawicowej etykietki”, zamiast luzować system i  torować drogę dla przedsiębiorczości obywateli, brnie w kolejne narzędzia centralnego sterowania społeczeństwem, rodem z gomułkowskiego socjalizmu. A wystarczyłoby skorzystać z własnych doświadczeń, kiedy to za poprzednich rządów PiS tj. w latach 2005-2007, jednym tylko rozsądnym pociągnięciem (samym obniżeniem składki rentowej) ułatwiono powstanie kilkuset tysięcy miejsc pracy i tym nierestrykcyjnym sposobem znacząco zredukowano szarą strefę zatrudnienia. Można też skorzystać z doświadczenia zupełnie innej ekipy tj. ze słynnej „ustawy Wilczka” o działalności gospodarczej, która z kolei tylko przez to, że nie była krętacka, dała zatrudnienie aż 6-ciu milionom rodaków nad Wisłą.

Prości ludzie mają proste pomysły na swoje małe biznesy, które w wielu innych krajach mogą być potraktowane poważnie i bez przeszkód stanowić dla tych osób źródło utrzymania. U nas wciąż podobno właściwsze jest utrzymywanie kogoś na zasiłku, zamiast pozwolić mu choćby myć szyby samochodowe na stacji benzynowej bez podatku lub za jego symboliczną stawkę.

„500 plus” jest pomysłem nieskutecznym, a co więcej – szkodliwym. Nieskutecznym, bo w ogóle źle zaadresowanym. Kompletnie niczego nie oferuje najliczniejszym grupom – tzw. singlom i młodym związkom bezdzietnym – segmentom społecznym, mogącym najbardziej przyczynić się do rozwiązania problemu demograficznego. Szacuje się, że Polacy w wieku 18-45 lat, żyjący samotnie, ale zainteresowani wejściem w związki, to aż 4 miliony. Około 6 mln. żyje natomiast w małżeństwach oraz związkach nieformalnych, które nie mają dzieci. Obie wymienione grupy w stosunku do ogółu ludności w wieku tzw. produkcyjnym stanowią aż 46%. „500 plus” nie może stanowić dla nich bodźca do rodzenia dzieci, ponieważ jak wiadomo – pojawienie się pierwszego dziecka i tak z reguły nie uruchamia tutaj żadnego wsparcia. Przyrównując z kolei do sumy gospodarstw domowych tzw. rodzinnych, te bezdzietne stanowią 26%, natomiast mające jedno dziecko, czyli takie, które ewentualnie najszybciej mogłyby zdecydować się na kolejne – to zaledwie 14%. Za to rodziny z dwojgiem i więcej dzieci, gdzie prawdopodobieństwo celowego spłodzenia kolejnych jest stosunkowo najmniejsze, a które najbardziej eksploatują środki z „500 plus”  – obejmują przeszło 19%.

Ponadto w analizach uzasadniających ustawę, sami jej twórcy podali, że przez najbliższe 10 lat zwiększy ona liczbę urodzeń ogółem o 280 tysięcy, czyli średniorocznie o 28 tysięcy. Taki przyrost zaledwie przybliży wskaźnik dzietności do 1,5 – wciąż nie przynosząc   istotnej odmiany w zapaści demograficznej, ale pochłonie w sumie co najmniej 215 mld. zł tylko na wypłaty świadczeń (ok. 770 tys. zł w przeliczeniu na jedno „dziecię z programu”, które potem w dorosłym życiu zawodowym odwdzięczy się systemowi emerytalnemu zaledwie połową tej kwoty).

Wspomniana przeze mnie szkodliwość „500 plus” polega głównie na tym, że koncepcja ta, mimo pozornego nowatorstwa, wpisuje się w styl rządzenia wszystkich poprzednich ekip. Jest kolejnym przejawem uklepywania ludziom w głowach (a ze świadomością ekonomiczną wciąż u nas nie najlepiej), że system, w którym to nie pracujący, lecz przede wszystkim politycy z urzędnikami, dzielą za nich owoce pracy – jest systemem właściwym i normalnym. Mimo być może dobrych chęci, program ów jest kolejną cegiełką utrwalania w mentalności, że dobrobyt społeczeństwa nie zależy od jego własnej aktywności twórczej, ale wciąż od łaskawości i hojności rządzących. „500 plus” w ogóle nie jest uwarunkowany stosunkiem do pracy. Zwodzi, że władza daje coś extra od siebie, podczas gdy faktycznie może ona co najwyżej oddać obywatelowi część zabranych wcześniej podatków, niczym sprzedawca wydający resztę w sklepie.

Jest szkodliwy też z tego powodu, że stanowi pułapkę dla samych jego beneficjentów – obecnie jest finansowany z rosnącego deficytu i jeśli założyć, że obdarowywani otrzymywaliby po 500 zł do pełnoletności, przyjdzie im  przeżyć potem szok spłacania długu publicznego w o wiele gorszym od obecnego reżymie podatkowym. Zresztą, kto i czym powstrzyma wtedy tych młodych ludzi przed masową emigracją na wzór obecnej?

Zastanawiam się też, skąd pewność, że wydanie z programem 17 miliardów, a potem po 22, nagle rozrusza rynek i gospodarkę? Przecież już teraz bez „ożywczego efektu” co roku w rynek wędruje z budżetu państwa np. aż po 50 miliardów tylko tytułem dopłat do ZUS-owskich emerytur. Podobnie rzecz się ma z zapowiadanym programem „mieszkanie plus” – skąd pewność, że Narodowy Fundusz Mieszkaniowy, jako instytucja państwowa, będzie tanio budował mieszkania pod wynajem, skoro np. podobny Narodowy Fundusz Zdrowia nie jest w stanie tanio leczyć?

Polsce i Polakom jest potrzebna przede wszystkim kompleksowa przebudowa systemu fiskalnego, jego złagodzenie i uproszczenie – nie zaś pozorowanie zmian w postaci korekty tych czy innych stawek podatków, jak ostatnio obniżenie CIT-u dla małych firm, choć wiadomo, że większości małych i tak on nie dotyczy. „Drobne” zmiany w miejsce „gruntownych” mogą  jedynie świadczyć, że rządzący uważają istniejący system za właściwy, skoro nie chcą go „zastąpić”, a jedynie „udoskonalać”.

Panie i Panowie z PiS, „prawicowość” to nie tylko obchodzenie patriotycznych rocznic. Bierzcie się porządnie za budowę prawdziwie wolnej gospodarki, zamiast taplania się –  jak poprzednicy – w socjalistycznych miazmatach, bo nie tylko ja stracę do Was cierpliwość i resztki złudzeń, ale przede wszystkim naród nie wybaczy Wam kolejnej zmarnowanej szansy!

Tomasz J. Ulatowski, lipiec 2016

Artykuł został opublikowany w Tygodniku Ilustrowanym nr 64/2016