O muzułmańskich imigrantach powiedziano, napisano i pokazano już wiele. Dlatego niejako bez wstępu – jak to zwykle opisującego genezę, skalę i oblicza całego zjawiska – od razu przechodzę do rzeczy. Interesującym się tym problemem, dla dopełnienia obrazu, pragnę zwrócić uwagę na – jak sądzę mniej znane – kwestie. Są to dwa pojęcia, mocno zakorzenione w świadomości wędrującego ku nam ludu i z pewnością determinujące możliwe w przyszłości postawy i zachowania – „hidżra” i „dżizja”.

 Hidżra – inaczej „hegira” – oznacza w języku arabskim „wywędrowanie”. Słowo to pierwotnie odnosiło się do emigracji Mahometa wespół z pierwszymi muzułmanami z Mekki do Medyny w 622 r., emigracji określanej wręcz jako Wielka Hidżra (zapoczątkowała kalendarze muzułmański i irański), dla odróżnienia od wcześniejszej tzw. Małej Hidżry z 615 r., kiedy to część wyznawców musiała salwować się ucieczką przed prześladowaniami do chrześcijańskiej Etiopii (której notabene przez kilkaset lat potem próbowano narzucić islam). Ale współcześnie „hidżra” funkcjonuje także w innym, budzącym uzasadnione obawy, znaczeniu – jako „wywędrowanie w celu zajęcia nowych terytoriów”. Taki dodatkowy sens słowu nadały wielokrotne wezwania samozwańczego kalifatu ISIS (Islamic State in Iraq and Syria) do wymierzenia tym sposobem dziejowej sprawiedliwości niewiernym m.in. z Europy.

       Po internecie błąka się, często przytaczana przez „uchodźco-islamo-filów”, krytyka tego nowego znaczenia hidżry napisana przez Michała Gąsiora – autora bloga „na:Temat”. Gąsior, mocno akcentujący w swojej biografii, iż „jako jeden z nielicznych dziennikarzy odwiedził Arabię Saudyjską”, stanowczo twierdzi, że hidżrę jako „podbój przez imigrację” wmawia nam internetowa plotka w celu straszenia i zniechęcenia do przyjmowania uchodźców. Natomiast faktycznie funkcjonuje ona tylko w swoim dawnym rozumieniu. Powołuje się m.in. na wypowiedź dr hab. Anny Pauli Lewickiej – arabistki z Uniwersytetu Warszawskiego, cyt. „Hidżra to była bardzo lokalna migracja z miasta do miasta”.

      No cóż – twierdzenie, że słowa nie ewoluują semantycznie dla mnie jest jakąś dziwną ignorancją. Choćby np. nasz „pasjonat” – dziś określający człowieka o jakimś zamiłowaniu, dawniej oznaczał kogoś wybuchowego, nerwusa i gwałtownika. Także „deputat” – dziś jest częścią wypłaty w naturze np. ileś kilogramów cukru dla pracownika cukrowni nieodpłatnie – wcześniej był to synonim radnego, posła lub senatora (deputowany). Przykładów można by mnożyć jeszcze setki, a może tysiące. Jedne słowa tracą wcześniejsze znaczenie na korzyść nowego, a inne zyskują dodatkowe do listy poprzednich. Odsyłam dalej do polonistów i językoznawców… Zresztą – co najważniejsze – w życiu przede wszystkim liczą się przecież współczesne rozumienia słów, a nie te dawne, historyczne.

     Dr Jusuf al-Karadawi – duchowy lider światowego Bractwa Muzułmańskiego, mającego powiązania z ISIS i sam oficjalnie uznany za terrorystę nawet przez kraje arabskie – aktualizując swoją fatwę, otwarcie i stanowczo instruował, że „dokonując zamachów można podpalać, dźgać nożem, przejeżdżać samochodami”. Zarówno on, jak i inni islamscy radykałowie np. Abd al-Rahman al-Sudais czy Naser bin Suleiman al-Omar – wprost wzywają do podboju Europy i Stanów Zjednoczonych. Jestem oczywiście daleki od tego, aby twierdzić, że wśród kilkuset tysięcy przybyłych migrantów wszyscy czy nawet większość to terroryści, ale zważywszy na skalę okrucieństwa i spustoszenia, jakiego jest w stanie dokonać choćby jeden – obawiałbym się wśród ogółu nawet kilku procent.

      Jednak zarówno cytowany dziennikarz, jak i cytowana arabistka – w temacie hidżry jakoś dziwnie nie odrobili lekcji do końca. W islamie świat dzieli się od wieków na dwa główne obszary; „dar al-islam” – czyli ziemia już objęta islamem oraz „dar al-harb” – „ziemia Araba”, gdzie prawo islamskie nie jest jeszcze realizowane, choć powinno. Podział funkcjonuje już od 732r., kiedy to wojska Karola Młota zwyciężyły pod Tours w północno-środkowej Francji nad kalifatem Umajjadów, niwecząc Arabom plany ekspansji i szansę na narzucenie ich religii i praw Europie. Wydarzenie to wcale nie odeszło definitywnie w mroki przeszłości, ale jest wciąż pamiętaną w islamie hańbą (stąd m.in. ów podział ziem).

     Istnieje jeszcze dalsze uszczegółowienie przedstawionego wyżej podziału terytorialnego świata, w którym na uwagę zasługuje pojęcie „dar al-hudna” – ziemia, która kupuje rozejm. Dotykamy w tym momencie kwestii „dżizji”, czyli opłaty, o której wyraźnie mówi Koran i jaką niewierni mają składać wyznawcom Allacha w zamian za tolerowanie ich sąsiedztwa oraz odrębności religijnej i kulturowej. Jako oficjalny podatek była stosowana na terenach podbitych do XIX. wieku – obecnie reaktywowana nieformalnie przez ISIS na terenach okupowanych. Jest bardzo mocno zakorzeniona w mentalności – dość powiedzieć, że notowane były ostatnio wymuszenia haraczy pod tą nazwą np. przez arabskich osadzonych od innych współwięźniów w zachodnich aresztach. Dżizją najwyraźniej mają być także zasiłki socjalne, na których pobieranie nastawiona jest większość smagłolicych przybyszów. Jak wynika z badań – właśnie większość imigrantów, przybyłych w ostatnich dwóch latach do Europy z Bliskiego Wschodu i Afryki, odmawia przyjęcia pracy nawet w niewielkim wymiarze czasu.

      27 maja br. miałem zaszczyt osobiście wysłuchać w sejmie wystąpienia, goszczącej na zaproszenie w Polsce, księżnej Ingrid Detter de Frankopan, dotyczącego m.in. kwestii imigracyjnej w Europie. Księżna – urodzona w Szwecji, wybitny naukowiec i prawnik, swego czasu doradca Jana Pawła II, tak podsumowała nasilające się zjawisko; „Często słyszymy, że to kanclerz Merkel powiedziała „herzlich willkommen” 20-tu milionom muzułmanów, ale tak naprawdę to od 15-tu lat planowano, w jaki sposób wpuścić tych ludzi i tę obcą religię do Europy. Dlaczego? Mówią, że potrzebują siły roboczej. A jaki jest wynik tego ściągania? Np. 20 procent bezrobocia w Hiszpanii, w tym 40 procent wśród młodych ludzi. Unia i Niemcy muszą wziąć odpowiedzialność za tę pomyłkę, za miliony ludzi i za ten gigantyczny wzrost bezrobocia. Wierny Samarytanin może się pochylać i pomagać wiele razy, ale też w końcu będzie musiał powiedzieć przykro mi bardzo, ale także mam żonę, swoje dzieci i nie mam więcej pieniędzy. Szczególnie, że to nie są wszystko uchodźcy wojenni. Jak spojrzycie na zdjęcia uchodźców z I. i z II. wojny światowej, to zobaczycie na nich zarówno bogatych i biednych, młodych i starych. A tym razem dla mnie, specjalisty na temat wojny, wszyscy oni wyglądają jak żołnierze – wszystko silni, zdrowi mężczyźni. Wszyscy „stracili” swoje dowody osobiste, ale nikt nie stracił swojego i-phone’a. Jakie oni mają umowy pozawierane z operatorami, że we wszystkich krajach mają zasięg, skoro ja podróżując po krajach muszę się o to specjalnie starać? Jesteście jedynymi członkami Unii Europejskiej, którzy ważą się powiedzieć – dosyć!”

       Dla uściślenia słów księżnej chciałbym dodać swoje zdanie. Wspomniana „pomyłka” tylko po części wynikła z błędnych założeń polityki demograficznej krajów Europy Zachodniej, zwłaszcza Niemiec, pragnących ratować swoje systemy emerytalne, coraz mniej wydolne wobec spadku dzietności i starzejących się społeczeństw. Z drugiej zaś strony nie można bagatelizować, że Unia Europejska wciąż znajduje się pod silnym wpływem środowisk lewicowych i masońskich, dla których przeszkodą w realizacji ideologicznych zamiarów są; silne poczucie tożsamości narodowej i kulturowej w państwach członkowskich, a zwłaszcza aktywne chrześcijaństwo. Słabnący „marsz przez instytucje” z zaleceń Gramsciego, Dutschkego czy „grupy frankfurckiej” otrzymał oto nadzieję i silne narzędzie atomizacji w postaci napływu „pseudo-uchodźców”.

Tomasz J. Ulatowski

Artykuł opublikowano w numerze 13/2017 „Tygodnika Ilustrowanego” oraz na portalu NEon24.pl

Wystąpienie księżnej Ingrid Detter de Frankopan w polskim Sejmie 27.05 2017