10.01 br. portal Gazeta.pl zamieścił wpis pt. „Wyższa inflacja to wyższe dochody – wiceminister finansów nie widzi powodów do zmartwień”. Autor (inicjały: RK) wyraża w nim swoje zaniepokojenie grudniowym skokiem wskaźnika wzrostu cen w Polsce do poziomu 3,4% rdr – najwyższego od ośmiu lat (w listopadzie jego wartość określano jeszcze na poziomie 2,6% rdr). Nawiązuje także do opinii wiceministra Leszka Skiby, według którego zaistniała sytuacja nie jest niepokojąca, a wręcz… bardziej pożyteczna dla budżetu.

Artykuł rozpoczyna się dość osobliwie, jako że we wstępie czytamy: „Inflacja w grudniu zaskoczyła analityków – okazała się bowiem wyraźnie wyższa od przewidywań. (…) część ekspertów zastanawia się, czy wskaźnik nie wpłynie na wzrost cen produktów i usług”.
Nie wiem, z jakich to „analityków” korzysta Gazeta.pl, skoro – niczym drogowców zima – „zaskoczyła” ich inflacja, do której wzrostu już od dawna szykowała się na przykład większość moich znajomych – zwykłych ludzi różnych profesji, co prawda bez sztywno zapiętych „białych kołnierzyków”, za to zdrowo myślących i w miarę skutecznie chroniących swoje z trudem uciułane oszczędności.
W sumie może nie ma co się dziwić, że akurat tacy „eksperci” mogą być inflacją zaskoczeni, jeśli część z nich – jak czytamy – rozważa… wpływ jej wskaźnika na wzrost cen. Nie wiem, ile w cytowanym fragmencie faktycznie jest opinii „analityków”, a ile polotu samego autora, ale spieszę na wszelki wypadek przypomnieć, że wskaźnik wzrostu cen (zazwyczaj procentowa zmiana CPI – Consumer Price Index) jedynie mierzy ów wzrost, natomiast w żadnym razie go nie wywołuje (!). To tak, jakbyśmy rozważali, czy mokra od deszczu jezdnia będzie miała wpływ na większe opady. (No chyba że ktoś miałby na myśli wybuch paniki pod wpływem zmiany wartości CPI, ale w tym konkretnym przypadku to raczej nie byłby nikt poważny.)
Być może kogoś tym zaskoczę, ale zarówno pan Leszek Skiba, jak też cały rząd wespół z Radą Polityki Pieniężnej i NBP – mają podstawy do zachowania spokoju i optymizmu. Mają, ponieważ proceder inflacyjnego wzrostu cen z punktu widzenia rządzących jest czymś, z czym – wbrew oficjalnym deklaracjom – się nie walczy. Przeciwnie – jest on ściśle przez władze planowany i konsekwentnie realizowany. Walczy się tylko wtedy, gdy się z nim przesadzi.
Trudno powiedzieć, czy wiceministrowi finansów niechcący tak tylko się wyrwało czy też, z jakichś osobistych powodów, uczynił to świadomie – ale swoją wypowiedzią do dziennikarzy, iż „wyższa inflacja to wyższe dochody, co oznacza, że nie będzie problemu z realizacją budżetu” – odsłonił fragment wstrząsającej prawdy o drugim obliczu tzw. polityki pieniężnej. Normą dla rządzących na całym współczesnym świecie stało się bowiem prowadzenie w tej kwestii podwójnej narracji. Z jednej strony znieczula się swoich obywateli rozmaitymi przekazami o podejmowanych przez państwo działaniach, mających uchronić ich dochody i oszczędności przed szkodliwym wpływem inflacji. Przy okazji utrwalany jest jej fałszywy obraz – ma być naturalną niedoskonałością gospodarki rynkowej. Z drugiej strony z premedytacją realizuje się tzw. cel inflacyjny, którym jest podtrzymywanie 2-3-procentowego rocznego wzrostu cen – poziomu rzekomo, niczym paliwo, napędzającego koniunkturę gospodarczą – zgodnie z powszechnie panującą keynesowską ideologią ekonomiczną. Dla przykładu w USA wynosi on 2%. W Polsce przyjęto zakres od 1,5 do 3,5% – widać zatem, czemu odczyt 3,4 nie zmąca spokoju pana wiceministra.
Czy podaż pieniądza, rosnąca w tempie szybszym niż podaż towarów i usług – a właśnie to jest istota inflacji – rzeczywiście pobudza gospodarkę?
Z pozoru logiczny wydaje się powszechnie znany łańcuszek; więcej pieniędzy = większy popyt = większy zbyt = rozwój produkcji i dodatkowe miejsca pracy = wzrost gospodarczy. W rzeczywistości dodatkowy, pusty pieniądz – niemający na bieżąco pokrycia w dodatkowych aktywach rzeczowych – jedynie łudzi możliwościami wykorzystania w nowych inwestycjach czegoś, czego faktycznie… nie ma lub nie ma w dostatecznych ilościach. To dodatkowy bilet donikąd.
Ponadto, zgodnie z tzw. efektem Cantillona, ceny rosną najpierw tam, gdzie nowo wytworzony inflacyjny pieniądz trafia najwcześniej. Ich nowe wartości mogą zatem nasuwać błędne wnioski o niedoborach w określonych miejscach i branżach, prowadząc dostawców na manowce. Pusty pieniądz niczym wirus niesie fałszywą informację.
Nadmiar środków pieniężnych w systemie bankowym czyni pozyskanie kredytu skrajnie łatwym, co kusi inwestorów do opierania swoich biznesplanów w większości na nim, zamiast odpowiedniego zaangażowania również kapitału własnego. Nie motywuje też do dokładniejszej analizy ekonomicznego sensu podejmowanych działań.
Część pieniężnego nadmiaru zawsze wędruje na giełdę, gdzie z kolei doprowadza do zawyżania kursów notowanych tam instrumentów finansowych oraz do powstawania baniek spekulacyjnych.
„Inflacyjny dopalacz” w konsekwencji przynosi gospodarce więcej szkody niż korzyści. Wprowadza chaos w miejsce naturalnej harmonii. Owszem – może pomnożyć ilość inwestycji, ale zdecydowanie kosztem ich jakości. Większość z nich już na starcie jest pozbawiona realnych szans na dokończenie.
Jeśli wobec tego nie gospodarka, to kto na tym korzysta? Z pewnością nie społeczeństwo, które mimo regularnego świadczenia pracy na rzecz państwa, w zamian otrzymuje coraz mniejszy dostęp do tworzonego przez siebie bogactwa. Nazywa się to podatkiem inflacyjnym – najskuteczniejszym z podatków, bo penetrującym absolutnie wszystkie obszary, ale także najnikczemniejszym – bo w swojej fiskalnej roli doskonale zamaskowanym.
Co rządowi z inflacji? Przede wszystkim zyskuje istotne ułatwienie w rządzeniu, a przez to perspektywę dłuższego trwania na zdobytych synekurach. Według oficjalnej wersji – podsuwanej wszem i wobec do powszechnego wierzenia – inflacja jest trudnym do zwalczenia, wieloprzyczynowym zjawiskiem rosnących cen, nawracającym niczym pogorszenie pogody. Wtajemniczeni doskonale jednak wiedzą, że spośród jej zwyczajowo wymienianych przyczyn – ani wyższe koszty importu, ani wyższe koszty produkcji, ani też tzw. „wzrost zagregowanego popytu”, „przeinwestowanie” lub „wadliwa struktura” gospodarki, ani żadne inne – nic nie znaczą bez dodruku krajowej waluty. Mówił o tym Milton Friedman (Nobel 1976’), mówili klasycy austriackiej szkoły ekonomii. Świetnie zdawał sobie z tego sprawę nawet John Maynard Keynes – ekonomiczny guru interwencjonistów, o czym świadczy fragment jednej z jego książek: „Przez ciągły proces inflacji, rządy mogą skonfiskować, w tajemnicy i niepostrzeżenie, istotną część majątku swoich obywateli. Tym sposobem nie tylko skonfiskują, ale konfiskują arbitralnie i choć inflacja doprowadza do zubożenia wielu ludzi, niektórzy dzięki niej się wzbogacają. (…) Lenin z pewnością miał rację. Nie ma subtelniejszego ani pewniejszego sposobu obalenia istniejącego porządku społecznego niż psucie monety. Proces ten wykorzystuje wszystkie ukryte siły ekonomii po stronie destrukcji i czyni to w sposób, którego nawet jeden człowiek na milion nie jest w stanie zrozumieć”..
Ba, ale sam dodruk fizycznych banknotów i bicie monet to zaledwie niewielki procent całego procederu. To tylko przyczynek, żeby mogła zaistnieć jego znacznie większa reszta w postaci kreacji pieniądza bezgotówkowego – najważniejszego w całym mechanizmie. Przy stopie rezerwy obowiązkowej 3,5% – jak określona w Polsce przez Radę Polityki Pieniężnej dla NBP – z każdej jednej złotówki gotówkowej, wypchniętej do systemu bankowego, niemal natychmiast wytworzy on dodatkowo jeszcze 27 wirtualnych. Niestety bez pozytywnego wpływu na produkcję. Natomiast z negatywnym dla siły nabywczej.
Za to rząd będzie mógł „zmonetyzować” kolejne obligacje wypuszczone dla sfinansowania budżetowego deficytu, jednocześnie będzie mógł obniżyć realną wartość zadłużenia na dotychczasowych. Będzie mógł stworzyć sobie dobry pijar z iluzorycznego, bo tylko „cyferkowego”, wzrostu wpływów podatkowych (rosnące wskutek inflacji ceny netto towarów i usług powiększą kwoty z VAT-u bez potrzeby podnoszenia stawek, a zaspokojone żądania płacowe, przy zamrożonych progach PIT-u i zamrożonej kwocie wolnej, pomnożą liczbę podatników w obrębie stawki 32-procentowej). I wreszcie – będzie mógł coraz taniej eksploatować pracę społeczeństwa, coraz bardziej ograniczając jego dostęp do zbiorowo wytwarzanych dóbr – bo przecież dostęp do nich, a nie same pieniądze, są dla nas prawdziwą zapłatą.
Gazeta.pl dziwi się optymizmowi wiceministra finansów wobec wzrostu wskaźnika inflacji. Jej analityków „zaskakuje” skok jego wartości. A przecież od wielu lat i przy wielu rządzących ekipach zwiększano bazę monetarną (gotówkę w obiegu i w rezerwach banków komercyjnych) średnio o kilkanaście miliardów złotych rocznie. Dla przykładu w 2008 roku ilość banknotów w Polsce to 1,03 miliarda sztuk o wartości 88,2 miliarda złotych, w 2011r. łączna wartość wytworzonych i udostępnionych banknotów oraz monet wynosiła przeszło 100 mld zł, w połowie 2014 roku już 131 mld zł (pieniądz bezgotówkowy w tym samym czasie 860 mld zł), w 2015 roku wartość gotówki oszacowano na 162 miliardy złotych (środki bezgotówkowe 933 mld), w 2018r. tylko w banknotach było przeszło 200 mld zł, w październiku 2019r. aż 228 mld zł w papierze, zaś 5 mld w monetach. Z początkiem 2020r. mamy rekord – wartość w banknotach to 233 mld 356,1 mln zł, zaś w monetach 5123,4 mln zł. Wystarczy porównać oficjalny wskaźnik inflacji z oprocentowaniem lokat bankowych i ich warunkami, a widać, że banki nie są obecnie zainteresowane środkami z oszczędności klientów – są zawalone „centralnym dodrukiem”.
Trudno powiedzieć, czy zatroskanie Gazety.pl to ignorancja czy świadome uczestnictwo w zbiorowym tumanieniu zwykłych ludzi, w czym obok mediów – co zdumiewające i gorszące – partycypuje od lat również wielu tzw. luminarzy nauki. Mnie – jak zaznaczyłem wyżej – nie dziwi stanowisko i spokój wiceministra finansów w sprawie wzrostu wskaźnika. Patrzę na to szerzej – postawa wiceministra jest symbolem pewnego stylu rządzenia, jaki upowszechnił się u większości przedstawicieli klasy politycznej – niezależnie od opcji. Stał się zmorą XX i XXI wieku. Styl ten nie ma już nic wspólnego z arystotelesowskim pojmowaniem polityki jako sztuki rządzenia państwem w imię dobra wspólnego. Bardziej przypomina jej średniowieczne rozumienie – z podziałem na uprzywilejowanych rządzących i podporządkowanych ich interesom poddanych. Współczesne rządy, wbrew pozorom, świetnie zdają sobie sprawę, że nawet umiarkowana inflacja to ograbianie własnego społeczeństwa, a mimo to wciąż posuwają się do haniebnego pozorowania dobrobytu drukowaniem pustych środków. A przecież był w historii okres, kiedy to ceny przez całe dziesięciolecia mogły pozostawać niezmienne – okres tzw. standardu złota w latach 1815-1914 – efekt ustaleń słynnego Kongresu Wiedeńskiego. Sprawującym władzę stawiał bardzo wysokie wymagania wiedzy, umiejętności i etyki – dla wielu zbyt trudne do sprostania.
Wciąż aktualne są słowa jednego z klasyków światowej literatury z pierwszej połowy ubiegłego stulecia: „Pierwszym lekarstwem dla źle zarządzanego państwa jest inflacja, drugim zaś wojna. Oba rozwiązania przynoszą chwilową poprawę koniunktury. Oba prowadzą do trwałej ruiny. Ale oba są ucieczką dla politycznych i ekonomicznych oportunistów”.
Żyjącym i jaskrawym dowodem tego oportunizmu jest choćby Nicolás Maduro, który właśnie inflacją zrujnował Wenezuelę do cna. Ma jednak wielu naśladowców.

Tomasz J. Ulatowski