(„Redystrybucja dochodów jest zwykłym złodziejstwem i nie można jej pogodzić z żadną moralnością” – powiedział Leonard Liggio – Prezes Mont Pelerin Society)
Ponieważ ostatnio moje zdrowie zazdrośnie zaczęło przypominać mi o swoich prawach, postanowiłem odwiedzić lekarza rodzinnego i chociaż ogólnie się przebadać. Wizyta jak najbardziej wskazana, choćby ze względów towarzyskich, bo widujemy się średnio raz na dwa lata i tylko przez chwilę – tyle, co na wypisanie L-4 w związku z przeziębieniem. Składkę zdrowotną płacę niewąską. Pan doktor, przy podpisywaniu kontraktu z NFZ-tem, na początku każdego roku z góry otrzymuje z niej też wcale niemały połeć. Pomyślałem zatem, że czas ją chociaż marginalnie wykorzystać.
Wystarczy zerknąć w PIT-a…
Polak zarabiający do ręki 2500 zł, płaci co miesiąc za pośrednictwem ZUS-u na publiczne lecznictwo 271,23 zł tzw. składki zdrowotnej (3254,72 zł rocznie!). Ci, którzy poza etatem dla dorobienia dłubią dodatkowo jakąś działalność gospodarczą, płacą jeszcze jedną składkę zdrowotną – 254,55zł (minimum miesięczne narzucone przez ministerstwo finansów).
Tak na marginesie – że ci ostatni płacą podwójnie, jest już w ogóle totalnym absurdem (Czy w razie potrzeby będą mieli do dyspozycji dwa łóżka szpitalne na raz, dwóch lekarzy i po dwie pielęgniarki?…) – więc może czas, by ktoś się wreszcie tym zajął?..
Mój pan doktor podczas wizyty zaordynował mi badania laboratoryjne. Ja zaś – jako, że wiekiem sięgam już pięćdziesiątki, a trąbi się naokoło o profilaktyce przeciwnowotworowej i że z uwagi na zachorowania w rodzinie jestem w grupie szczególnego ryzyka – zapragnąłem przy badaniach krwi dorzucenia jeszcze tzw. P.S.A. Jego poziom, jak wiadomo, pozwala ogólnie stwierdzić lub wykluczyć zmiany rakowe prostaty, zmory facetów po 40-tce.
I tu niestety zaczęły się schody – badanie standardowe to i owszem, ale… bez P.S.A.! Usłyszałem bezpardonowe – „O nie – ja nie będę za pana płacił!”.
Zapewne ktoś z czytających te słowa – niekoniecznie będący entuzjastą państwowego lecznictwa – zaraz zacząłby mnie pouczać; a że właściwie to pan doktor miał rację, bo P.S.A. to zleca specjalista urolog, a że przecież to oddzielny budżet i pewnie jeszcze inne ble-ble.. Zgoda – ale mnie chodzi o coś więcej niż nawet to nie zlecone PSA, które notabene kosztuje 30-40 zł. Otóż – dlaczego ja, oddając z góry na leczenie grube tysiące złotych rocznie, muszę – gdy przychodzi co do czego – wysłuchiwać od „urzędnika w białym kitlu”, że ON nie będzie ZA MNIE płacił (!) i w rezultacie mam potem chodzić od drzwi do drzwi, szukając swoich własnych pieniędzy?… Oto jest kwintesencja państwowego (bezpłatnego?) systemu opieki zdrowotnej!
Dopóki nie przyjmiemy do wiadomości (wbrew ucieranym przez propagandę i powielanym przez nas samych pozorom), że leczenie (a to samo dotyczy nauczania!) jest takim samym rzemiosłem, jak naprawa dachu czy podzelowanie butów i że tu także musi normalnie funkcjonować rynek – dopóty w Polsce nic się pod tym względem nie poprawi.
Czy ktoś przystałby np. na propozycję płacenia hydraulikowi co miesiąc „kasy za friko”, że niby jak kiedyś pęknie rura na Wielkanoc, to będzie wtedy naprawiona gratis?… Zastanawiam się, czy naprawdę zrobiłbym sobie krzywdę własnymi pieniędzmi, gdybym – ZAMIAST potrącania obecnych tzw. składek zdrowotnych – sam płacił bezpośrednio do łapy „rzemieślnikom od zdrowia” (lekarzowi rodzinnemu, laboratorium, szpitalowi itp.) wtedy, kiedy naprawdę z nich korzystam?..
Mogłoby nie wystarczyć?..
Słabość oddawanych przez nas pieniędzy w stosunku do realnych kosztów leczenia – to jeden ze skwapliwie uklepywanych w społeczeństwie mitów. Z analizy planu finansowego Narodowego Funduszu Zdrowia na koniec 2011 roku (już po grudniowej korekcie, czyli dostosowaniu tego planu do rzeczywistości) wynika, że w całym budżecie tej instytucji, stanowiącym 61,33 mld. zł. – aż 95%, czyli 58,4 mld zł, przypadało na pokrywane przez nią koszty świadczeń zdrowotnych. Wpływy z zapłaconych przez nas Funduszowi składek zdrowotnych wynosiły w tym czasie… 60,19 mld zł. Wychodzi zatem, że sami (i to jeszcze z okładem) finansujemy wszystko, co się na wspomniane „koszty świadczeń zdrowotnych” składa – m.in. całe lecznictwo szpitalne, opiekę podstawową i ambulatoryjną, transport i ratownictwo medyczne (pogotowie). Ba – nawet opiekę paliatywną i hospicja, rehabilitację, programy terapeutyczne i leczenie uzależnień, lecznictwo uzdrowiskowe oraz… osławioną refundację leków. Zwłaszcza z tej ostatniej pozycji wynika, że państwo „dopłacając” do cen droższych leków i tak nam łaski nie robi, bo i ta kwota (obecnie 8,6 mld. zł) też się mieści w składce. A swoją drogą – ciekaw jestem, czy gdyby np. wciągnąć wodę destylowaną na refundacyjną listę leków, nie okazałoby się, że jej cena w kolejnych okresach raptownie zacznie rosnąć i na dodatek wymagać coraz większych dotacji?…
Różnica w budżecie NFZ-u, której akurat nie pokrywamy składką (ponad 1 mld zł) – to koszty własne utrzymania tego molocha, czyli głównie wynagrodzenia urzędników oraz amortyzacja posiadanego przez Fundusz majątku trwałego (budynki, wyposażenie, samochody) wraz z tzw. usługami obcymi (prąd, woda, ogrzewanie, obsługa bankowa). Nie pokrywamy także utrzymania drugiej instytucji, „dbającej” o stan naszej kondycji zdrowotnej, mianowicie Ministerstwa Zdrowia (koszt własny w 2011r. to 8,4 mld. zł). Ale – co ja mówię?!… Też pokrywamy – tyle, że w inny sposób, bo podatkami – np. PIT-em, VAT-em i akcyzą… Ani Sejm, ani bowiem rząd – na ten cel kapci na sprzedaż przecież nie szyją!
Problemem nie są zatem koszty samego leczenia – problem stanowią podwieszeni pod nie urzędnicy. Rozumiem, że ci państwo z ministerstwa zdrowia i NFZ-u chcą gdzieś zarabiać, ale dlaczego akurat tam i akurat ja mam na to płacić?.. Jako znacznie lepiej wykształceni niż niejeden utrzymujący ich podatnik – z pożytkiem dla wszystkich poradziliby sobie gdzie indziej. (Ostatecznie – dać im nawet dożywotnio zasiłki bezrobotnych byleby się już w nic nie wtrącali! I tak byłoby kilka razy taniej niż przy obecnej średniej pensji takiego urzędnika, sięgającej 6.000 zł)
Jak wynika z powyższego – pora poważnie zastanowić się nad sensem dotychczasowego (redystrybucyjnego) modelu finansowania ochrony zdrowia w naszym kraju, zwłaszcza, że jest to model niesłychanie kosztowny. Koszty jego funkcjonowania (utrzymanie NFZ-u i Ministerstwa Zdrowia) w stosunku do sumy świadczeń zdrowotnych sięgają prawie 20% (same koszty poboru i ewidencjonowania składek zdrowotnych – to rocznie przeszło 111 milionów złotych!).
Bez kontroli byłoby drożej?..
Ale wysokie koszty funkcjonowania dotychczasowego systemu to jeszcze nie wszystko – o wiele gorszy bowiem jest fakt, że wraz z ich ciągłym wzrostem – płacący składki coraz mniej otrzymują w zamian. Składka „na zdrowie” coraz mniej przypomina typową składkę, a coraz bardziej – podatek (który, jak wiadomo nie musi wiązać się ze świadczeniem wzajemnym).
Diabeł w tym, że w Polsce „rynek usług medycznych” tak naprawdę wciąż jest jedynie sloganem. W związku z tym trudno jest określić realny poziom cen leków, rzeczywiste koszty wielu zabiegów oraz zasadność wpływających na nie obciążeń, zadłużonych przecież publicznych placówek. Doświadczenie jednak uczy, że uwolnienie każdego rynku oraz oparcie go na bezpośrednich i swobodnych rozliczeniach „dostawca–odbiorca” – ogólnie stabilizuje ceny na rozsądnym dla stron poziomie. Logicznie rzecz biorąc układ pozbawiony zbędnych pośredników i nad-kontrolerów – których przecież za coś trzeba utrzymać – byłby układem tańszym. Obraz lekarzy i aptekarzy, szalejących z wysokimi cenami na wolnym rynku, jest po prostu niedorzeczny – każdemu „dostawcy” zależy przecież, aby mieć jak najwięcej odbiorców i doskonale zdaje sobie sprawę, że musi dopasować się do ich możliwości nabywczych. Inaczej zarobi konkurencja.
Dobry przykład może stanowić, sprywatyzowany całkowicie na początku lat 90-tych, podobny rynek usług weterynaryjnych. Czy ceny na nim są niebotyczne albo ludzie ze swoimi zwierzętami zostali pozbawieni fachowej pomocy?..
Casus najdroższych zabiegów…
„Wszystko w porządku – państwo przestaje potrącać nam na ubezpieczenie zdrowotne, płacimy sami tylko wtedy, kiedy faktycznie korzystamy, resztę chowamy do kieszeni – ale czy będziemy w stanie sfinansować np. przeszczep serca, leczenie złośliwych nowotworów itp.?..”
W debatach na temat uwolnienia rynku świadczeń zdrowotnych pytanie to pada często jako kontrargument najcięższego kalibru. W odpowiedzi można jednak postawić inne, równie trudne – A czy teraz państwo zapewnia wszystkim, na czas i na odpowiednim poziomie dostęp do tych najbardziej skomplikowanych form pomocy?..
Parę miesięcy temu niemal wszystkie krajowe stacje telewizyjne donosiły o przypadku mężczyzny, którego praktycznie pozbawiono możliwości kontynuowania tzw. chemii, gdyż zabiegów na jego postać nowotworu nie przewidziano w refundacyjnym planie i przez to dalsza terapia stała się zbyt kosztowna. Urzędnicy bezradnie rozłożyli ręce. Państwo, zmuszając go latami do łożenia na tzw. „służbę zdrowia” – wyzuło zarazem z możliwości odłożenia brakującej teraz kwoty, nie proponując nic w zamian. Tym samym państwo nieoficjalnie, choć być może nieświadomie, wkroczyło już w obszary eutanazji.
Przecież coraz częściej słyszymy także o różnych spontanicznych zbiórkach na leczenie za granicą kolejnych przypadłości, których nie ogarnia nasz system.
Podstawową wadą „państwa opiekuńczego” jest nadprodukcja ludzi żyjących chwilą – pozbawionych wyobraźni, naiwnie ufnych i nie zabezpieczających swojej przyszłości. Takie polskie „jakoś to będzie”… W normalnym układzie – ludzie, zdani na siebie i świadomi różnych okoliczności – oszczędzają na tzw. „czarną godzinę” albo sięgają po dobrowolne ubezpieczenia (także medyczne).
Co z najbiedniejszymi?…
Po pierwsze – skala ubóstwa w Polsce jest mimo wszystko zawyżona. Niemały odsetek wyciągających rękę o publiczną opiekę, potrafi w labiryncie naszej biurokracji zadziwiająco sprawnie pozałatwiać pieczątki do rozmaitych zaświadczeń o swojej nieporadności. Ciekawe, o ile wzrosłaby liczba beneficjentów pomocy społecznej, gdyby paczki i zapomogi stały się np. trzy razy obfitsze?…
Ale O.K. – jeśli mimo wszystko upieracie się przy socjalizmie, ostatecznie pójdźmy na kompromis! Z tych paru tysięcy mojej rocznej składki zdrowotnej – oddam połowę na opiekę medyczną dla biednej staruszki, a w zamian – drugą zatrzymam w swoim portfelu. W takim układzie wreszcie będę mógł swobodnie dysponować chociaż połową kwoty na badania i leczenie, w odróżnieniu od sytuacji obecnej, gdzie owa „babcia” ma niewiele, ale za to ja – jak wynika z opisu na początku – nie mam prawie nic.
Kto nie płaci?…
Jak podają nawet enefzetowskie statystyki – ze świadczeń zdrowotnych korzysta w Polsce przeszło 26 mln. osób, podczas gdy wszystkich uprawnionych jest ponad 37 mln. Stąd nasuwa się wniosek, że 11 mln. Polaków już leczy się wyłącznie prywatnie lub – co mniej prawdopodobne – mało choruje.
Liczba ludności zawodowo czynnej oraz emerytów, czyli opłacających lub za których opłacana jest składka zdrowotna, wg danych z 2011r. sięgała zaledwie 25,4 mln.
Jak wiadomo – do 2012r. grupę społeczną, nie opłacającą osobiście ubezpieczenia zdrowotnego, stanowili rolnicy. Jednak koszty wykorzystywanych przez nich świadczeń były pokrywane z budżetu państwa. Zgodnie z wprowadzonymi od lutego zmianami – rolnicy z gospodarstw obejmujących co najmniej 6 hektarów przeliczeniowych powierzchni, obowiązkowo rozpoczęli opłacanie składki za siebie i domowników… po 1 zł za każdy taki hektar miesięcznie (np. przy klasie IV gleb w II okręgu podatkowym, w gospodarstwie 10-hektarowym jest to 10 zł od osoby). Za rolników i ich rodziny z gospodarstw mniejszych wciąż będzie pokrywać budżet państwa. Nieco inaczej, ale też niezbyt srogo, rozlicza się tzw. działy specjalne produkcji rolnej.
Tegoroczne zmiany w finansowaniu ochrony zdrowia rolników – wbrew założeniom – nie zmniejszą znacząco państwowej dotacji. Pomijając już symboliczną wysokość składek ustalonych dla większych gospodarstw, należy zauważyć, że gospodarstwa do 6 hektarów (nie płacące za siebie) stanowią 60% ogółu.
Swoją drogą podejście rolników do kosztów (nie tylko leczenia), to rzecz bardzo ciekawa – a wiem to z osobistych obserwacji. Bez zająknięcia wyjmują z portfela nawet po paręset złotych w prywatnych gabinetach u dentystów czy innych specjalistów, a zacisną dłoń na widłach, gdyby chciano im podnieść składkę zdrowotną jeszcze o złotówkę. Dlaczego? Proste – bo płacąc u lekarza wiedzą, że płacą za siebie oraz że „ręka w rękę” otrzymują w zamian coś konkretnego i ważnego. Składka zdrowotna – to dla nich po prostu… kolejny natrętny podatek. Trudno zresztą się dziwić (jak mawiał Say – nie ma dobrych podatków)…
To kolejny argument za wprowadzeniem normalnej (bezpośredniej) odpłatności za leczenie dla wszystkich. Przykład ten znakomicie przy okazji pokazuje, że wiele problemów wsi to bardziej problemy… kampanii wyborczej „chłopskich polityków”, niż samych chłopów.
Mimo wszystko wciąż wierzę, że kiedyś finanse publiczne załamią się do tego stopnia, że zrozpaczony i doprowadzony do ostateczności rząd, powie bez kurtuazji społeczeństwu – Nie jesteśmy już w stanie dalej zajmować się waszymi emeryturami, leczeniem i edukacją. A bierzcie do cholery te swoje pieniądze z powrotem, spieprzajcie i gospodarujcie się nimi sami! I wtedy w końcu zacznie być normalnie, czego Państwu (oraz państwu!) i sobie serdecznie życzę.
Tomasz J. Ulatowski, czerwiec 2012
Ps. Okazuje się jednak, że kreatywność państwa podąża tymczasem w zupełnie innym kierunku. Rozważa się podniesienie obowiązkowej składki zdrowotnej w 2013r. nawet do poziomu 12 procent. Bardzo spodobało mi się zasłyszane ostatnio powiedzenie Winstona Churchilla, cyt.: „Naród, który próbuje dojść do dobrobytu poprzez nakładanie kolejnych podatków na samego siebie – przypomina człowieka, który stoi w wiadrze i próbuje podnieść je za uchwyt…”
Dodaj komentarz