Sprawa przyjęcia przez Polskę euro w miejsce złotego na razie ucichła. Pamiętamy, że w ostatnich kampaniach wyborczych – prezydenckiej i parlamentarnej – zarówno Bronisław Komorowski, PO, jak i środowiska z nimi powiązane − wspólnie deklarowały wolę jak najszybszego przeprowadzenia tego procesu. Niewykluczone też, że sprawa powróci jako „karta przetargowa” jeszcze za kadencji tego rządu i kto wie, czy pod naciskiem jakichś argumentów „nie do odrzucenia” nie zacznie on zmieniać swojego dotychczasowego stanowiska. Zwłaszcza, że euro jest przecież walutą polityczną, do czego postaram się nawiązać na zakończenie.

Rafał Antczak – członek zarządu Deloitte Business Consulting – udzielając wywiadu podczas debaty Warsaw Enterprise Institute 18. maja 2015r., argumentował, że Polska powinna jak najszybciej przyjąć euro, aby cytuję: „mogła być zabezpieczona przed atakami spekulacyjnymi” oraz że „za lat 5-7 będziemy w o wiele gorszej sytuacji ekonomicznej, co spowoduje, że możliwości wejścia do strefy euro będą dużo gorsze”.

Z kolei członek zarządu NBP, pani prof. Małgorzata Zaleska − jeszcze wcześniej, też w jednym z wywiadów − powiedziała, że nie ma jednoznacznej odpowiedzi, czy przeważają korzyści czy koszty przyjęcia europejskiej wspólnej waluty, „ale powinniśmy cały czas pracować, aby być gotowi wstąpić do strefy euro”.

Czy Państwo słyszeli podobne bzdury w eksperckim wydaniu? − Nie wiemy, czy zyskamy, czy stracimy, ale powinniśmy… „być gotowi wstąpić”. Cytowany wyżej reprezentant Deloitte uzasadnia wypowiedź zabezpieczeniem przed spekulacjami, a przecież z chwilą przyjęcia euro, rolę naszego NBP przejmie Europejski Bank Centralny we Frankfurcie nad Menem, od marca ub. roku realizujący tzw. QE – w rzeczywistości politykę okradania ludzi poprzez dodrukowywanie miesiąc w miesiąc i wpuszczanie w obieg po 6 mld jednostek pustego euro-pieniądza. Z deszczu pod rynnę!

„To tylko kwestia czasu”…

Do tej pory niemal przy każdej okazji w większości mediów przyjęcie euro przedstawiano jako coś absolutnie koniecznego dla dopełnienia naszego członkostwa w UE, wręcz jakby bez tego niemożliwe było dokończenie w naszym kraju rozpoczętych reform. Co więcej – zamiast rzetelnej analizy i debaty, całą rzecz próbowano sprowadzić do kalendarza i jedynie ustalenia w nim dogodnej daty. Każdą próbę dyskusji o zagrożeniach i korzyściach ma gasić dyżurny powód, że skoro podpisaliśmy o tym traktat z Maastricht, to klamka zapadła.

Otóż uporczywe zamykanie tematu datą, jako żywo przypomina grymaszenie starej panny, że lepsza by była sobota majowa od czerwcowej na jej ślub i wesele, podczas gdy w rzeczywistości nikt jeszcze nie stworzył jej choćby najmniejszych pozorów oferty zamążpójścia. Sprawa nie zależy bowiem od samych chęci i naszego zobowiązania. Ratyfikując traktat Maastricht – wespół z kilkoma innymi państwami − zobowiązaliśmy się zaledwie do zapewnienia tzw. kryteriów zbieżności, czyli doprowadzenia naszej gospodarki do takich parametrów prawnych i ekonomicznych, przy których będziemy bezpieczni dla krajów już funkcjonujących w euro-strefie. Ich osiągnięcie dopiero otwiera drogę do podjęcia konkretnych negocjacji. Zasady wymagają spełnienia wszystkich kryteriów traktatu bez wyjątku (zainteresowanych nimi odsyłam do jego treści) – my póki co nie spełniamy co najmniej jednego – nasz deficyt wykracza ponad dopuszczalne 3% PKB. O ile więc UE ma zamiar respektować przyjęte przez siebie reguły, o tyle eurosceptycy mogliby przy takich rządach spać spokojnie jeszcze całe lata.

Co naprawdę może pieniądz?…

Jeżeli mamy opierać się na faktach, a nie na obiegowych opiniach, trzeba zacząć od tego, czym naprawdę jest pieniądz, w tym także euro i czego rzeczywiście możemy od niego oczekiwać, a czego nie.

Jest przede wszystkim „środkiem wymiany” – wszystkie pozostałe jego funkcje, jak „miernik wartości”, „środek tezauryzacji” (gromadzenia oszczędności) itp. – są zaledwie pochodnymi tej pierwszej. Chodzi o to, że zarówno banknot jak i moneta, są jedynie „przepustką” do towarów i usług, które można za nie kupić. Same w sobie warte są tylko tyle, co trochę lepiej zadrukowany farbami skrawek papieru lub kawałek odciśniętego stopu blachy, z których je wykonano. Pracujemy faktycznie nie dla „posiadania pieniędzy”, ale dla dostępu do określonych dóbr, decydujących o poziomie życia naszych rodzin. Wzór nadruku na papierze gwarantującym to − nie ma większego znaczenia.

Kiedy byłem kilkuletnim fąflem − ale takim potrafiącym już nieco czytać (była to druga połowa lat sześćdziesiątych) − czasem bawiłem się banknotami rodziców. Pamiętam, jak wielkie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem na nich napis; „bilety Narodowego Banku Polskiego są prawnym środkiem płatniczym w Polsce”. (Mamusiu, to są jakieś bilety, a miałaś mi dać pieniążki!) Podobny napis widniał także na niektórych banknotach przedwojennych. Dziś próżno go szukać. Świetnie oddawał istotę pieniądza, działającego w gruncie rzeczy tak samo, jak np. bilet do kina. Gdyby w kinie sprzedano więcej biletów na seans niż liczba foteli – zaraz byłaby granda. Nikt nie chciałby, zapłaciwszy pełną cenę, dzielić miejsca jednym półdupkiem z kimś innym. W gospodarce natomiast często dzieje się tak, że centralny bank emisyjny – za wiedzą, a wręcz za namową rządu – zwiększa w obiegu ilość „biletów służących nabywaniu towarów”, mimo że ani na jotę nie wzrosła krajowa produkcja. Nasza wypłata wtedy nominalnie może być wciąż taka sama, tyle że możliwość zakupów za nią − już nie aż taka, jak w poprzednim miesiącu. Grandy o to nikt nie zrobi jak w kinie, bo mało kto się w tym zorientuje. Rządowi za to uda się formalnie przykryć deficyt budżetowy. W systemie fiducjarnym – czarcim wynalazku, rozpowszechnionym w drugiej dekadzie XX. wieku – każdym pieniądzem można ludzi rolować tak samo. Nie ważne przy tym, jak go nazwano – euro, złoty, czy nawet dolar…

Euro nie leczy…

Często w rozmowach ze znajomymi słyszę; „Wiesz, skoro miałbym wybierać − czy mieć w kieszeni złotówkę, czy jakąś mocniejszą walutę – jasne że wolałbym to drugie”. Problem jednak w tym, że waluta wcale nie przenosi swojej „magicznej mocy” w każdy zakątek, do którego jest zabierana − choć to wbrew notowaniom giełdowym. Bo giełda to tylko pewna statystyka, zgodnie z nią np. ja i koń mamy po trzy nogi.

Część naszych rodaków wyjeżdżała na wakacje w północne rejony Afryki i na Bliski Wschód. Ci, którzy ruszali tyłki z kurortów w teren pozwiedzać na własną rękę, mogli się przekonać, że np. w Maroku guzik dało się załatwić z miejscowymi za dolary, a wszystko za euro. A np. w Egipcie, Jordanii i Syrii – dokładnie odwrotnie – na euro krzywili się, jak na jakieś dziwadło, bo żeby coś z tym zrobić, musieliby jechać nieraz dziesiątki kilometrów. Gdyby dolar USA wszędzie okazywał taką samą siłę, obywatele Panamy – gdzie ten pieniądz przyjęto jako oficjalną walutę – żyliby na poziomie obywateli Stanów. A wiadomo, że żyją dużo gorzej. Podobnie na Kubie – mimo niechęci władz kubańskich do amerykańskich, dolar na co dzień przechodzi sobie z rąk do rąk równolegle do peso. I znowu – jak się żyje Kubańczykom? Tak samo jak Amerykanom?..

Siła pieniądza – obojętnie jak się nazywa i z czego zrobiony – wynika z dwóch źródeł. Pierwsze stanowi wachlarz produktów, które da się za niego kupić (w uproszczeniu nazwijmy ten aspekt „konsumpcyjnym”). Drugie – ile spraw i jak szybko da się za niego załatwić (aspekt „inwestycyjny”). Gdyby to pieniądz − a nie ludzka przedsiębiorczość i gospodarność − budował bogactwo społeczeństwa, wystarczyłoby go drukować. Po co pracować? Im więcej w państwie jest różnych „ale..” – warunków, jakie oprócz pieniądza trzeba spełnić, by coś otrzymać (koncesji, procedur itp.) − tym pieniądz jest słabszy. Krąży wolniej, bo wszystkie „ale..” – ładnie nazwane barierami instytucjonalno-prawnymi − są dla niego konkurencją i przeszkodą. Polska należy do światowej czołówki gospodarek zbiurokratyzowanych. Euroentuzjaści w tym miejscu zaraz zaczną zapewniać, że przed wprowadzeniem euro wszystkie bariery zostaną oczywiście pousuwane, niczym ścieżki przed Zbawicielem. To stawiam od razu pytanie – czemu dotąd nie zrobiono tego dla złotówki?.. Gwarantuję, że na drugi dzień po zmianie waluty, a także za tydzień, miesiąc i kolejne lata – będziemy się budzić z tymi samymi problemami, co dotychczas – tyle że płacić będziemy papierkami innego koloru.

Dwa istotne powody…

Podobno są dwa istotne powody, dla których w Polsce należy wprowadzić euro – wyeliminowanie ryzyka kursowego w handlu z krajami „euro-zony” oraz ułatwienie w podróżowaniu po Europie. Jaka jest waga tych argumentów?

Zostawiwszy z boku fakt, ilu Polaków w ogóle stać na wyjazdy zagraniczne – wiadomo, że sama wymiana złotych na euro, to średnio tylko przejście przez ulicę do najbliższego kantoru. Natomiast ryzyko kursowe, czyli wahania kursu euro do złotego w trakcie realizacji transakcji wewnątrzwspólnotowych w ramach działalności gospodarczej, jest przedstawiane zaledwie jednostronnie tj. jako ryzyko „różnic ujemnych” (spadku kursu euro w międzyczasie), kiedy faktycznie firma może stracić. W ogóle pomija się przy tym drugą stronę medalu, że są też „różnice dodatnie” (wzrost kursu w toku operacji), na których firma może przecież dodatkowo zarobić. Generalnie jednak wahania euro nie są aż tak duże i częste. Mimo, że istnieją możliwości ubezpieczenia od tego rodzaju ryzyka, wiele przedsiębiorstw z reguły tego nie robi. W ogólnej skali problemów, z jakimi się borykają – ten akurat sanowi bowiem znikomy procent. Firmy handlujące z zagranicą, podobnie do działających wyłącznie wewnątrz kraju – zgodnie z wynikami badań przeprowadzonych choćby przez Związek Przedsiębiorców i Pracodawców – narzekają najbardziej na uciążliwość kosztów zatrudnienia (69%), niestabilność i zawiłość przepisów podatkowych (66%), uciążliwość biurokracji (61%).

Polityczne oblicze…

Niemiecki ekonomista – dr Philipp Bagus − w swojej „Tragedii euro” poddał wnikliwej analizie rolę wspólnej waluty w rozbudowie i podtrzymaniu Unii Europejskiej. Nie tyle była potrzebna z powodów ekonomicznych, co jako „przyspieszacz” budowy międzynarodowego mega-państwa w Europie, ziszczającego młodzieńcze ideały francuskich i niemieckich socjalistów. Pokolenia paryskich buntowników lat 60-tych. Trudności powrócenia do starej waluty po przyjęciu euro przez kraj członkowski, miały dodatkowo zapobiegać rozpadowi tworzonej federacji. Według Bagusa odejście od marki − mimo perspektyw, jakie otwierało przed nią jednoczenie Niemiec w latach 90-tych – było największym błędem tego kraju w jego powojennej historii.

O przewadze politycznego charakteru euro-pieniądza nad racjami gospodarczymi może świadczyć fakt przyspieszenia w przyjmowaniu do strefy walutowej np. Grecji. Przymrużono wówczas oczy na wspomniane wyżej kryteria z Maastricht, za co kraj ten (i przy okazji inne) płaci teraz straszliwą cenę. Bank Goldman Sachs jednym ruchem (ukrytym kredytem) zmniejszył wówczas zadłużenie Grecji do wymaganego poziomu, inkasując przy okazji 600 mln. euro dla siebie. Jego sprytnym dyrektorem był wtedy nie kto inny, jak Mario Draghi, obecny szef Europejskiego Banku Centralnego.

Murray Rothbard – nieżyjący już klasyk „austriackiej szkoły ekonomii” i analityk wręcz proroczy – twierdził, że prawdziwy pieniądz wyłania się samoistnie z oddolnych potrzeb gospodarki, ewoluując naturalnie w procesach rynkowych. Wymyślony odgórnie i narzucony od razu administracyjnie – na dłuższą metę nie jest w stanie sam się utrzymać.

Jest charakterystyczne, że w krajach przyjmujących euro, wkrótce potem drastycznie załamywał się wzrost gospodarczy. Wspólna waluta − zwłaszcza w systemie fiducjarnym – z pewnością nie leży w interesie suwerenności narodów, ani w interesie zwykłych ludzi.

Tomasz J. Ulatowski. marzec 2016

Artykuł opublikowano na łamach „Tygodnika Ilustrowanego” nr 55/2016

oraz na portalu NEon24.pl