
Nasze członkostwo w Unii Europejskiej, jak wiadomo, trwa już 11 lat z okładem. Próżno jednak szukać w oficjalnych źródłach pełnego i rzetelnego rachunku zysków i strat z naszej obecności i współpracy w tych strukturach w ciągu całego minionego okresu. A przecież monitorowanie i obiektywna ocena sensu tego procesu − jego wpływu na rozwój państwa oraz nakreślenie dalszych perspektyw – powinny być jednym z głównych zadań rządu, o ile ten poważnie i uczciwie traktuje/traktował swoją funkcję, a przede wszystkim zbiorowy wysiłek reprezentowanych obywateli.
W 2014r. – w momencie najwłaściwszym na takie podsumowanie pierwszej dekady – zamiast tego przez kraj przetoczyły się okolicznościowe festyny, pikniki z pseudo-konferencjami i pseudo-sympozjami, odpowiednio oprawione propagandowo w mainstreamowych mediach. „Pseudo”, bo jak nazwać spotkania, podczas których informacje podawane są w sposób selektywny – przeważnie same korzyści − a prelegenci obrażają się za kłopotliwe pytania o pełne koszty, do których wyraźnie nie są przygotowani, albo czegoś się boją? „Naukowe”?..
Na stronach ministerstw – gospodarki (obecnie: rozwoju), finansów, spraw zagranicznych, można było znaleźć zaledwie ogólny rachunek przepływów pomiędzy Polską a UE (ostatnio publikacje w większości gdzieś poznikały). Pozostałe dane − niewiele poważniejsze od raczej zabawnych „argumentów”, które do chwili obecnej widnieją na www.uniaeuropejska.info.pl. Dobrze, że są jeszcze niezależne instytucje i osoby, które własnym staraniem pozyskują informacje, stwarzające szanse na zbudowanie sobie własnej − chociaż w miarę przybliżonej do obiektywnej − oceny stanu rzeczy.
Beneficjent czy płatnik?..
Biorąc pod uwagę tylko dwustronne przepływy pieniężne pomiędzy naszym krajem a UE, w ciągu pierwszych 10. lat, w przeliczeniu na rodzimą walutę otrzymaliśmy w sumie 385 mld zł., a wpłaciliśmy bezpośrednio 165 mld zł. Uzyskane saldo 220 mld zł sugerowałoby, że przynależność jest dla nas wyjątkowo korzystna i na tym na ogół kończy się oficjalny przekaz co do rozliczeń. Prawda wygląda jednak zupełnie inaczej, ponieważ nasz wkład nie ogranicza się jedynie do płacenia składki. Po pierwsze – żeby móc ubiegać się o unijne dotacje, trzeba przygotowywać wnioski. W latach 2004-2014 kosztowały nas 75 mld zł. Trzeba było także za własne pieniądze utrzymywać biurokrację obsługującą wykorzystanie dotacji, czyli w sumie przez ten czas za 100 mld zł. Ponadto − Unia z zasady nie „finansuje”, lecz „współfinansuje” lokalne inwestycje, a przez to ponieśliśmy wydatki: 160 mld zł wkładu własnego we wspólne przedsięwzięcia oraz 70 mld. zł kosztów kredytów zaciągniętych pod to współfinansowanie. Jeżeli uwzględnimy jeszcze obciążenia poniesione przez polskich przedsiębiorców w związku z koniecznością wprowadzenia różnych zmian dostosowawczych (jest to ok. 200 mld zł) oraz wspomnianą już wyżej sumę składek za członkostwo z innymi opłatami (165 mld zł) – summa summarum współpraca z Unią faktycznie kosztowała nas… 770 mld zł. Tyle poświęciliśmy, żeby uzyskać 385 mld zł wsparcia (!). To tak, jakby ktoś np. wydał na podróż 2000 złotych tylko po to, żeby móc odebrać 1000 złotych czekającej go nagrody. ( Żeby chociaż ta podróż była ciekawa…) Czy to naprawdę jest opłacalne?
„Ale przynajmniej powstało wiele obiektów”…
Warto zauważyć, że przy inwestycjach publicznych i dotowanych – czy to ze środków swojego państwa, czy z unijnych – u wykonawców automatycznie uruchamia się efekt „ciągnąć ile się da”. Oficjalnie są one dotowane jako zbyt drogie, ale faktycznie „drożeją” w kosztorysach na wieść, że będą dotowane.
W 2014r. około 100 polskich samorządów znalazło się na granicy utraty płynności finansowej lub tę granicę naruszyło. Większość wójtów i burmistrzów, realizujących inwestycje ze wsparciem unijnym w minionej dekadzie (m.in. niedochodowe aquaparki, baseny, stadiony, muzea), otwarcie dziś przyznaje, że podejmowali je bez względu na lokalne zapotrzebowanie, ale dlatego, że akurat do takich przysługiwało dofinansowanie – a wypadało się wykazać. Tu trzeba przypomnieć, że Unia dopłaca jedynie do budowy obiektów, bez ich dalszego utrzymywania. Właśnie to ostatnie obciążenie budżetów gminnych będzie swego rodzaju konkurencją dla dalszego finansowania rozwoju tych gmin i poziomu życia ich mieszkańców. W 2004r. łączne zadłużenie samorządów wynosiło 18,4 mld zł, zaś do 2014r. wzrosło o ponad 300%, przekroczywszy 75 mld. (bez długów ukrytych w zakładach i spółkach komunalnych). Nie bez związku z tą polityką pozostaje dług publiczny, który w 2004r. stanowił 47% PKB (431 mld zł), a pod koniec pierwszej dekady członkostwa 58% PKB (przed przeniesieniem do ZUS części obligacyjnej OFE, dochodził prawie do biliona).
W mediach bardzo mocno akcentuje się wkład funduszy europejskich w realizację różnych projektów w naszym kraju, co może wręcz stwarzać wrażenie, że Polska bez wsparcia z UE nie byłaby zdolna do rozwoju. Jednak przeliczając do PKB zarówno dotacje uzyskane w ramach agendy 2007-2013, jak i zaplanowane dla Polski w tzw. nowej perspektywie (na okres 2014-2020) – stanowią one netto zaledwie ok. 3%, podczas gdy pozostałe 97% to przecież wciąż udział polskiego podatnika.
Koszty traconych korzyści
W ekonomii funkcjonuje pojęcie tzw. kosztu alternatywnego, stanowiącego miarę wartości utraconych korzyści w związku z niewykorzystaniem w najlepszy sposób dostępnych zasobów. Dlatego zasadne jest pytanie, ile firm mogłoby powstać, gdyby nie zawyżanie kosztów surowców normami unijnymi. Z tego powodu oraz z powodu wymuszania minimów podatkowych np. wzrosły ceny paliw w latach 2004-2014 (benzyny 95 o 70%, a oleju napędowego o 95%), wprowadzono akcyzę na węgiel i koks. Podobno z konieczności ochrony środowiska, przez ten okres mieliśmy gaz 4-krotnie droższy niż np. w USA. „Pakiet klimatyczny 3×20” (zmniejszenie o 20% emisji CO2, zwiększenie o 20% efektywności energetycznej oraz min. 20% energii ze źródeł odnawialnych), narzucony nam w latach 2007-2008 w ramach walki z tzw. globalnym ociepleniem (co do którego zdania naukowców są podzielone), zmusza Polskę – zdaniem prof. Kasztelewicza z AGH − do ograniczenia wydobycia węgla kamiennego z 79 mln. ton rocznie do 28 mln. ton w 2050r. Wydobycie węgla brunatnego – obiektywnie najtańszego źródła energii − ma spaść do tego czasu z 64 mln. ton rocznie do zera. Polska jest obecnie węglowym liderem w Europie, dzięki czemu nasza zależność od importu energii wynosi tylko 32% (krajów południa Europy 90%). Zmniejszenie dostaw tych surowców pociągnie za sobą nie tylko wzrost kosztów energii, ale także odbije się na gałęziach uzależnionych od nich np. na hutnictwie, przemyśle papierniczym itp., z których część zakładów wyemigruje od nas z produkcją. W gałęziach zagrożonych „ucieczką” pracuje 10% zatrudnionych. Z raportu Banku Światowego „Transformacja w kierunku gospodarki niskoemisyjnej 2011” wynika, że do 2030r. w Polsce PKB będzie malał rocznie o 1% , a wraz z nim o tyle samo także zatrudnienie (140 tys. miejsc pracy rocznie).
Praktykowane w Unii −Wspólna Polityka Rolna oraz Wspólna Polityka Rybołówstwa − wymusiły niedorzeczne limity produkcyjne, podrażające produkty żywnościowe np. od 2004r. cena mleka wzrosła o 150%, cukru o 70%. Przez ograniczenia produkcji cukru zamykano cukrownie i rocznie tracimy 2 mld zł. Za przekroczenie kwot produkcji mleka rolnicy polscy w 2013r. musieli oddać do Brukseli ok. 12 mld zł kary. Podobne dotyczą masła i ryb. Ograniczenia połowów doprowadziły do bankructwa wielu rybaków i do koniczności złomowania kutrów. Przykładów można podać jeszcze więcej także z innych sektorów.
Przed wejściem do UE mieliśmy średnioroczny wzrost gospodarczy 4,6 procent, który w pierwszym dziesięcioleciu członkostwa obniżył się średnio do niecałych 4. procent. Udział przemysłu w PKB zmniejszył się z 22. do 18 procent.
Oddaliśmy Unii Europejskiej 2,5 mln emigrantów (83% w wieku produkcyjnym), największy „skok” emigracyjny nastąpił w latach 2004-2007. Ludzie ci w kolosalnej większości wyjechali nie z własnej ochoty, ale pod presją ekonomiczną. Szacuje się że w okresie 2014-2020r. wytworzą dla tamtejszych gospodarek ok. 172 mld. euro.
Złe nawyki
W normalnie działającej gospodarce wolnorynkowej kapitał jest swobodnie przemieszczany przez przedsiębiorców do miejsc o niższych kosztach. W systemie stworzonym przez brukselską biurokrację przemieszcza się lub powstaje nie tam, gdzie są prawdziwe potrzeby, ale w zależności od kierunku urzędowego przydzielania dotacji. Coraz większa część twórczej inwencji kierujących firmami skupia się na ich zdobywaniu, zamiast na konkurencyjności swoich produktów. W znacznej mierze wiele wręcz przeistoczyło się w „biura pisania wniosków” i dla uzasadnienia wsparcia sztucznie zawyżało koszty. Społeczeństwa tym samym coraz bardziej są utwierdzane w przekonaniu, że dobrobyt bierze się ze sprawności w przechwytywaniu dotacji, a nie z solidnej pracy.
Klasycznym przykładem, przytaczanym już wielokrotnie, jest tzw. rynek szkoleń w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego − szkoleń w większości o wątpliwej wartości merytorycznej, ale za to zawsze z sutą oprawą reprezentacyjno-rozrywkową. W latach 2004-2013 wpompowano w to przeszło 11 mld euro, wywołując boom różnej maści „szkoleniowców”. Branża w tym czasie gwałtownie zwiększyła się o 40% firm, by z powrotem o tyle samo się skurczyć, gdy w 2013r. nieco przykręcono finansowy kurek.
Nie tylko ekonomia
Unia Europejska w swoich założeniach i praktyce posunęła się o wiele dalej niż sięgały pierwotne plany „ojców” wspólnot europejskich – Roberta Schumana, Alcide de Gasperiego czy Konrada Adenauera. Wszyscy trzej byli chrześcijańskimi demokratami i opowiadali się za wolnością gospodarczą. Ich wizją Europy było otwarcie państw na swobodny przepływ towarów, usług, kapitałów, ludzi – bez budowy socjalistycznego mega-państwa z jego parlamentem, biurokracją, unią walutową i fiskalną, jak też z daleko posuniętą penetracją życia społeczeństw. Unia, zdominowana przez lewicę, coraz bardziej chce wpływać na ich moralność i obyczajowość. Pod hasłami praw człowieka, tolerancji i równości forsowany jest laicki libertynizm z aborcją, eutanazją, promowaniem dewiacji, rugowaniem religii. Ten ślepy marsz prowadzi nieuchronnie do upadku cywilizacji łacińskiej. Coraz częściej dochodzi do incydentów pokazujących, że suwerenność państw członkowskich stopniowo staje się fikcją (choćby pomysł z przymusowym narzucaniem „kwot” imigrantów do przyjęcia przez państwa, debata nad zagrożeniem demokracji w Polsce itp.). Odnośnie zagrożeń dla suwerenności i swobód obywatelskich – wystarczy porównać zapisy Traktatu Lizbońskiego z artykułami naszej Konstytucji. W referendum nt. przystąpienia Polski do UE w 2003r. „za” opowiedziało się 77 proc. obywateli. Dziś wg CBOS-u obawy wyraża 71 procent.
***
Aby zachować uczciwość trzeba jednak podkreślić, że obecność Polski w Unii Europejskiej to także korzyści – możliwość swobodnego podróżowania i swobodnej wymiany handlowej w oparciu o dostęp do olbrzymiego rynku zbytu, liczącego przecież 500 milionów konsumentów. Pojawia się jednak pytanie – czy do osiągnięcia tego nie wystarczyłby model dawnej Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, czy trzeba aż było wznosić i utrzymywać brukselskie Bizancjum?..
Tomasz J. Ulatowski, luty 2016
*) W artykule wykorzystałem dane z podsumowań: Michała Putkiewicza z Adventure Consulting, Tomasza Cukiernika z Instytutu Globalizacji oraz Ireneusza Jabłońskiego z Centrum im. Adama Smitha
Artykuł opublikowano w „Tygodniku Ilustrowanym” nr 53/2016
Dodaj komentarz