Wielu na nie psioczy, ale jednocześnie nie wyobraża sobie zakupów bez nich. Spójrzmy chłodnym okiem na kilka obiegowych opinii w kwestii tzw. sklepów wielkopowierzchniowych.
„To obcy kapitał, chcący zniszczyć polski handel”
Sieci handlu wielkopowierzchniowego najczęściej kojarzą się z hipermarketami (sklepami o powierzchni powyżej 2,5 tys. m kw.), chociaż należą tu także nieco mniejsze − supermarkety, również oferujące w większości towary szybko-zbywalne tzw. FMCG. Istotnie − większość jest powiązana z obcym kapitałem, ale są też przecież dobrze prosperujące polskie m.in. „Piotr i Paweł”, „Alma”, „Bomi”.
Znacznie niższe ceny w dużych jednostkach nie wynikają bynajmniej z chęci prowadzenia „wojny dumpingowej” z lokalnym drobnym handlem, w sąsiedztwie którego takie podmioty powstają, ale z faktu obracania przez nie większą masą towarową i uzyskiwania tym samym większych rabatów u swoich dostawców. Wiele sieci w ogóle wyeliminowało szczebel hurtu z prowadzonej przez siebie polityki zaopatrzeniowej, korzystając bezpośrednio z własnych wyspecjalizowanych producentów oraz własnych magazynów rozdzielczych, co jeszcze bardziej obniżyło koszty. Z prawdziwym dumpingiem mamy do czynienia faktycznie tylko wtedy, gdy jednostka sprzedaje towary taniej, niż sama je nabywa i gdy robi to celowo, by zaszkodzić rywalom. Takie zachowanie jest jednak zbyt ryzykowne – straty na sztucznie zaniżanych cenach mogą okazać się nie do odrobienia. Gdy firma spróbuje podnieść ceny powyżej realnych − po wykluczeniu dotychczasowych konkurentów – może sobie tym łatwo ściągnąć kolejnych. Firmy te po prostu wolą zarabiać prowadząc normalną rywalizację.
„Państwo i gminy mają z tego niewiele”
Po pierwsze − należy sobie uczciwie odpowiedzieć; czy np. wartość nieruchomości, sąsiadujących z nowobudowanym hipermarketem, spada czy raczej rośnie? Bliskie sąsiedztwo dużej jednostki handlowej zdecydowanie jest zmorą drobnych handlowców, oferujących ten sam asortyment – dla innych stanowi jednak kapitalną szansę na nowe inwestycje i rozwój. Klientela handlowego molocha to nowy duży rynek, nie tylko dla niego samego. Możną ją bowiem przyciągnąć przy okazji także do planowanej obok myjni, stacji benzynowej, restauracji czy nawet sklepu – tyle, że z głęboko specjalistyczną branżą, serwisem i doradztwem, jakich „duży” akurat nie prowadzi. Nowy hipermarket to zatem okazja do stworzenia wokół niego dodatkowej „otoczki” usługowej. Handel wielkopowierzchniowy ze względów ekonomicznych chętnie podejmuje współpracę z lokalnymi dostawcami, o ile tylko są w stanie zorganizować się dla zapewnienia dużych dostaw.
Po drugie – utarło się, że duże sieci nie płacą podatków. Otóż płacą. Jak wynika z danych Ministerstwa Finansów, w ostatnich latach z tytułu podatku dochodowego odprowadzały rocznie 600-800 mln zł ogółem (30-40 mln na firmę), a z tytułu podatku VAT ok. 2 mld zł netto. Czy to adekwatnie do obrotów? To już „inna para kaloszy”, a konkretnie − sprawa skuteczności aparatu kontroli oraz przede wszystkim − konstrukcji naszego systemu podatkowego. Unikanie płacenia fiskusowi to wszakże szerszy problem – nie tylko dużego handlu. Pomysł wprowadzenia dla sieci hipermarketów dodatkowego podatku obrotowego, jak zamierza PiS, może okazać się fatalny w skutkach – nie ma bowiem podatków, które − nakładane na przedsiębiorstwa – nie znalazłyby odzwierciedlenia w wyższych cenach towarów. Eksperci szacują, że nowa danina może przynieść budżetowi ok. 3 mld. dochodu, ale jednocześnie zmniejszy wpływy z VAT-u od sieci o 1,5 mld zł oraz z CIT-u o 400 mln. Dodatkowo – jeśli duże sieci handlowe zechcą zaprotestować na arenie międzynarodowej, to mają po temu podstawę prawną − Unia Europejska zabrania państwom członkowskim innych podatków „obrotowych” niż VAT (art. 401 dyrektywy Rady 2006/112/WE). Traktat Lizboński podpisaliśmy przecież bezwarunkowo…
„Zyski uciekają za granicę…”
Istotnie – znaczna część sieci wielkopowierzchniowych jest powiązana kapitałowo z firmami macierzystymi za granicą, co rodzi obawę utraty części podatku CIT. Ustawa w art. 9a nakłada wprawdzie sporządzanie dokumentacji charakteryzującej szczegółowo tego typu transakcje, sęk jednak w tym, że w polskich służbach skarbowych wciąż brakuje specjalistów potrafiących je śledzić i poprawnie oszacować. Zresztą, żeby nasz obecny system podatkowy uczynić naprawdę skutecznym w ściąganiu danin − koszty jego działania musiałyby się niemal równać wpływom. Mamy bezsprzecznie najdroższą „skarbówkę” w krajach OECD. Jak mógłby wyglądać nieuciążliwy, stosunkowo tani i zarazem skuteczny system podatkowy − pisałem w n-rze 13. Tygodnika Ilustrowanego.
„Stworzyć silne lobby oporu?…”
Jasne, że cały handel powinien działać na równych prawach. Zagrożenie mają prawo czuć ci mniejsi kupcy, którzy chcieliby handlować wciąż tak samo, jak 20-30 lat temu, bez wprowadzania jakichkolwiek zmian. Z drugiej strony prawda po części jest też taka, że na zmiany trzeba mieć pieniądze. W tym miejscu ponownie dotykamy kwestii rodzimego systemu podatkowego, który przez całe dziesięciolecia zaprogramowany był na drenowanie kapitału prywatnego z kieszeni Polaków, w tym przedsiębiorców, bezmyślnie lub – jak twierdzą inni – rozmyślnie ubezwłasnowolniając społeczeństwo przed obcą konkurencją. Może to w jakiś sposób tłumaczy odruch sięgania przez lokalny handel po rozwiązania administracyjne, zamiast rynkowych dla pokonania zewnętrznych rywali. Przykładów presji miejscowego lobby kupieckiego na władze samorządowe, by blokowały handel wielkopowierzchniowy, można wskazać całe mnóstwo – jak kraj długi i szeroki. Zresztą nie trzeba szukać daleko, np. w Ciechanowie – gdzie mieszkam − sprawa lokalizacji Lidla. Śmiem też twierdzić, że powstanie centrum Marcredo wraz z Intermarche poza granicami Ciechanowa, także nie wynikało wcale z trudności w znalezieniu odpowiedniego terenu w obszarze miasta. W pobliskim Przasnyszu np. w 2011r. w „Studium zagospodarowania przestrzennego miasta” radni uchwalili następujący zapis: „W mieście, poza jednym istniejącym obiektem handlowym o powierzchni sprzedaży powyżej 2000 m2 nie przewiduje się realizacji handlu wielkopowierzchniowego, dopuszczone obiekty handlowe o powierzchni sprzedaży do 2000 m2”. Radny-wnioskodawca (z kupieckiej rodziny) motywował to potrzebą ochrony dochodów „naszych kupców”, podkreślając również, że miejscowy handel „jest już wystarczający”. „Mądrość” tego typu zapisów widzę codziennie, przejeżdżając choćby obok parkingów ciechanowskiego Kauflanda i Marcredo – prawie 40 procent stojących tam aut ma rejestrację przasnyską. Pieniędzy dla kupców zatem nie zatrzymano, a przy okazji miasto pozbawiło się sporego podatku od nieruchomości.
Sposobem na rozwój i umocnienie rodzimej gospodarki, a w tym handlu − nie jest z pewnością izolacja przed obcą konkurencją. Rządzących często dopada swoista schizofrenia – z jednej strony usta pełne sloganów otwarcia na świat i Europę, z drugiej – wznoszenie dziwnych murów i parasoli. A w tym wszystkim zapomina się, że najważniejsi są zwykli ludzie, którzy chcą kupować tanio i dobrze. Wolność na co dzień wyraża się swobodą wyboru w różnych sytuacjach, także w tak zwykłych, jak zakupy. To w końcu handel jest dla ludzi – nie ludzie dla handlu…
Tomasz J. Ulatowski, grudzień 2015
artykuł został opublikowany na łamach „Tygodnika Ilustrowanego” nr 45/2015
Dodaj komentarz