Parę lat temu, miałem okazję uczestniczyć jako obserwator w spotkaniu pewnego senatora z wyborcami. Spotkanie odbywało się w sali domu parafialnego, udostępnionej na tę okoliczność. Żeby nie tworzyć niepotrzebnych zadrażnień, celowo nie podam nazwy miejscowości – umówmy się, że było to po prostu w województwie mazowieckim. Ów parlamentarzysta, podający się i uchodzący za bardzo, ale to bardzo prawicowego, w pewnym momencie zaskoczył mnie taką oto konkluzją; „(…) W kwestii wolnego rynku powiedzmy sobie wprost − rynek to przecież jest COŚ, a nie KTOŚ – więc jak COŚ może samo siebie regulować, skoro nawet człowiek niejednokrotnie sam sobie nie jest w stanie pomóc? Nie łudźmy się – dodał − ktoś tym wolnym rynkiem musi pokierować, on nie może być zostawiony tak sam sobie.”

W tym momencie prawicowy pan senator nie był wcale oryginalny w swojej wypowiedzi, bo niemal identyczną usłyszałem już wcześniej z ust wysokiego SLD-owskiego działacza – tamta jednak aż tak mnie nie zaskoczyła.

Sęk w tym, że „prawicowość” z zasady − z dawna w zachodniej cywilizacji przyjętej – to nie tylko deklarowanie chrześcijańskiego systemu wartości, przywiązanie do tradycji i narodowej historii, ale także dążenie do określonego modelu gospodarki – właśnie z rynkiem opartym na wolności zawierania umów, na swobodzie działania i poszanowaniu własności.

Polska potrzebuje zmiany nie tylko ludzi u władzy, ale przede wszystkim w sposobie ich myślenia i metodach działania. Gospodarka nie poprawi się od tego, że teraz państwem będą zarządzać „moi”, choćby ci moi byli „najmojsi” i naprawdę uczciwsi od „ichszych”.

Rynek z natury jest prywatny i domaga się wolności…

Możemy przy tej okazji przerzucać się definicjami rynku z różnych akademickich podręczników, ale wszystkie je w zasadzie można sprowadzić do jednej najprostszej − jaką podsuwa także samo życie − że rynek to są sprzedający, kupujący i relacje między nimi. Rynek to wymiana między ludźmi (bez nich niemożliwa) – racjonalne i naturalne dążenie obu stron do osiągnięcia korzyści. Czy ten typ, ludzkiego przecież działania, rzeczywiście należy sprowadzać do poziomu martwej materii, przedmiotu, braku świadomości, określając jako COŚ?..

Pogląd z przytoczonych na wstępie wypowiedzi obydwu polityków, w wielu środowiskach jest akceptowany. Zwłaszcza spora część starszego pokolenia, głównie z racji funkcjonowania przez większość życia w poprzednim ustroju, jest przyzwyczajona do modelu gospodarki nakazowo-rozdzielczej i ingerencję państwa w rynek przyjmuje za oczywistą, a wręcz konieczną. Jednak model gospodarki − symbolicznie nawiązujący do furmanki, wymagającej woźnicy z lejcami, batem i ewentualnie marchewką w dłoniach – przebija także z programów szkolnych i akademickich. Podręczniki od mainstream’owej ekonomii wprost ociekają keynesizmem − nurtem, według którego koniunkturę gospodarczą ma stymulować rząd rozporządzeniami, zamówieniami publicznymi oraz tzw. polityką pieniężną, prowadzoną wespół z bankiem centralnym. Dobrobyt ma się zatem brać z dotacji, biurokratycznych procedur i obiegu papierów.

Gdybyśmy chcieli dotrzeć do korzeni wymiany między ludźmi, musielibyśmy sięgnąć bardzo głęboko w historię, do początków wspólnot plemiennych, może głębiej. Ludzie zawsze pragnęli mieć coś osobistego na wyłączność – nie tylko dla wygody, ale także by się wyróżniać, podkreślić swoją ważność, zapewnić sobie większą niezależność w zbiorowości. Trudno sobie wyobrazić własność bez swobody w dysponowaniu nią. Możliwość dobrowolnej wymiany była jedną z form. Za jej naturalnego uczestnika uznawano tego, kto przynosił własne przedmioty i ponosił w związku z nią określone ryzyko prywatnym mieniem. Wymiana, którą z czasem nazwano „rynkiem”, jest tak stara, jak ludzkość. Instytucja państwa pojawiła się znacznie później i w zupełnie innym celu. Jej przedstawiciel, ingerując współcześnie w rynek, nie ryzykuje majątkiem osobistym, a jedynie zwiększa ryzyko inwestycyjne innym.

Istnieje wiele cennych publikacji historycznych, pokazujących, że na przestrzeni dziejów te kraje osiągały lepszy postęp cywilizacyjny i ekonomiczny, w których obywatelom pozostawiano możliwie najwięcej swobody działania. Szczególnie polecam dwie książki Jakuba Wozinskiego – „To nie musi być państwowe” oraz „Historia pisana pieniądzem”.

Zabawa w głuchy telefon…

W jaki sposób państwo ingeruje w rynek? Zawsze w osobie jakiegoś urzędnika. Gdyby ów człowiek rzeczywiście dostatecznie znał się na mechanizmach rynkowych, z pewnością rzuciłby posadę administracyjną i ruszył w biznesy zarabiać poważniejsze pieniądze. Jeśli powstrzymuje go przed tym brak pewności co do swojej wiedzy i umiejętności, to tym bardziej − jakim prawem ma on kierować losem przedsiębiorców i konsumentów?

Kiedy robiąc zakupy, stoimy przed półką z towarami, chcemy się spokojnie zastanowić – nie lubimy, gdy ktoś nam przeszkadza – przecież za chwilę mamy wydać swoje pieniądze. Podobnie reagują przedsiębiorcy planujący nowe inwestycje. Ale jakoś z trudem przychodzi nam dostrzec tę analogię w postrzeganiu rynku.

Rynek najlepiej funkcjonuje, gdy między naturalnymi uczestnikami − sprzedającymi i kupującymi − przepływ informacji może odbywać się bezpośrednio. Wtedy każda oferta ma szanse być najlepiej dopasowaną do potrzeb, przy stosunkowo najmniejszych stratach po obu stronach. Państwo wchodząc w rolę regulatora, siłą rzeczy wznosi na rynku różne bariery instytucjonalno-prawne. Uzurpuje sobie tym samym rolę pośrednika we wspomnianym przepływie informacyjnym. Trochę przypomina to zabawę dzieci w głuchy telefon – czym dłuższy łańcuch przekazujących sobie jakąś wiadomość, tym bardziej ulega ona zniekształceniu. W przypadku rynku skutki takich zakłóceń stają się opłakane.

Deficyty i nadwyżki…

Zwolennicy teorii Keynesa twierdzą, że uczestnictwo państwa jest konieczne tam, gdzie sam rynek zawodzi – najczęściej, gdy pojawiają się na nim rozmaite „deficyty” lub „nadwyżki”. Paradoksalnie zapominają, że obie ekstremalne sytuacje są właśnie skutkiem wcześniejszych ingerencji państwa, wchodzącego swymi działaniami pomiędzy kupujących i sprzedających.

Wyobraźmy sobie pewien przykład. Z jakichś powodów – nie ważne jakich; czy to zawirowań politycznych, czy też fałszywych doniesień medialnych na temat popytu – w przedsiębiorstwach z jakiejś branży wystąpiła nadprodukcja; wytworzono za dużo wyrobów. Perspektywa poniesienia przez nie strat stała się bardzo realna. Ich szefowie występują do rządu o pomoc, strasząc bankructwem i bezrobociem załóg. Do akcji przyłączają się także związki zawodowe. Organizują manifestacje przed państwowymi urzędami − takie z hałasem, paleniem opon, rzucaniem śrubami i innym show. Rząd dla spokoju w końcu ulega naciskom i poprzez jakąś tam Agencję Rezerw Materiałowych, Agencję Rynku Rolnego lub inną taką, skupuje od wytwórców trudno-zbywalne nadwyżki, ładnie nazywając to zakupem interwencyjnym, pomocowym czy czymś podobnym.

Co rząd faktycznie przez to zrobił? Po pierwsze – wysłał fałszywy sygnał w rynek, że popyt na wspomniane dobra jest wyższy, niż naprawdę (zostały przecież kupione). To z pewnością nie skłoni ich producentów do zmniejszenia produkcji w kolejnym cyklu (skoro raz się z rządem udało…), a może wręcz zachęcić nowych. Oznacza to zaledwie chwilowe zażegnanie problemu. Po drugie – wysłał jednocześnie fałszywy sygnał, że skupione nadwyżki były więcej warte, niż ich cena sprzed pomocy rządu (uderza w tych, którzy mogliby je nabyć po niższej cenie rzeczywistej). Po trzecie – gdy później upłynni zakupione produkty, popsuje ceny i opłacalność podjętych działań innym firmom. Po czwarte i najważniejsze – rząd musiał zdobyć pieniądze na zakupy interwencyjne. Skąd? Z podatków od innych branż, którym w ten sposób podnosi koszty i to one w kolejnym cyklu zaczną mieć problemy ze sprzedażą tak, jak ich poprzednicy. Błędne koło rządowej pomocy i wpuszczania w obieg fałszywej informacji, w tym miejscu zamyka się, by rozpocząć kolejny − tyle że już droższy (!) − obrót.

W państwie nie tworzącym zbędnych barier − koncesji, zezwoleń itp., przedsiębiorcy mogą niemal od razu przemieścić swój kapitał i siłę roboczą z branż zatłoczonych konkurencją do tych, gdzie występują niedobory dóbr i przez to lepsze perspektywy na zysk. Żaden urzędnik nie musi nikomu pokazywać palcem, gdzie to jest i na czym można zarobić. Deficyty dóbr czy zatrudnienia − w takim układzie praktycznie nie występują.

A jeśli ktoś chciałby powołać się w tym momencie na rolę państwa jako obrońcy praw konsumenta, to niech sobie sprawdzi statystykę skuteczności powiatowych rzeczników tych praw i średnią długość trwania procesów sądowych w takich sprawach. Ostatecznie wszystkie takie spory i tak znajdują swój najlepszy finał na rynku – wieść się rozchodzi, u kanciarza ludzie przestają kupować i tyle.

***

Pewien internauta napisał do mnie na blogu, cytuję; „Prawdziwie wolny rynek to utopia. Czy ktoś kiedykolwiek go widział? Czy jakieś państwo go ma?” Odpowiadam przy okazji – Czy kiedy kupuję na bazarze np. samogon lub załatwiam wykonanie jakichś robót w „szarej strefie”, żeby było taniej (kto nie próbował?) – to naprawdę jestem wtedy w „utopii”? Szara strefa notabene wytwarza podobno 20-30% PKB. Gdzie próbują odbić się od dna życiowi bankruci – tam, czy w kosztownych galeriach handlowych? A czy np. „pełną wolność” ktoś gdzieś widział?.. A mimo to każdy buntuje się, gdy mu ograniczają swobodę wyboru, prawo stanowienia o sobie. Każdy do niej dąży i chce coraz większej. Socjalizm wszyscy widzieli i co z tego?..

Są kraje, gdzie wolność gospodarcza jest większa i ludziom żyje się łatwiej. Czy to nie powód, żeby pójść tym samym szlakiem, poszerzać go i chociaż trochę przysunąć się do ideału?… Komu i dlaczego zależy, żeby nie?

Tomasz J. Ulatowski, styczeń 2016

(Artykuł ukazał się na łamach Tygodnika Ilustrowanego nr 50/2016 oraz na portalach Prawica.net