Nasz samolot wylądował tuż przed południem, po prawie pięciu godzinach lotu z Warszawy. Wita nas niewielki, ale schludny i nieźle zorganizowany port lotniczy w Agadirze. Sprawna odprawa i za chwilę jesteśmy wolni…
Po drodze z lotniska wszędzie na ulicach czerwone narodowe flagi z zielonymi pięcioramiennymi gwiazdami i bodaj na każdym skrzyżowaniu olbrzymie bilbordy z wizerunkiem monarchy – króla Mohammeda VI. Przedstawiany w różnych strojach i pozach – raz w mundurze wojskowym, kiedy indziej w tradycyjnym stroju berberyjskim, czasem w garniturze – ale zawsze z uśmiechniętą dobrotliwą twarzą. Król Maroka jest człowiekiem przystojnym i sądząc ze zdjęć stosunkowo młodym – chyba przed czterdziestką.
Maroko – położone w północno-zachodniej Afryce, na północy z Cieśniną Gibraltar i dostępem do Morza Śródziemnego, na zachodzie stykające się z Oceanem Atlantyckim – to najstarsze królestwo w świecie muzułmańskim. Jest dużym krajem – 710 850 km2, licząc z Saharą Zachodnią. Ponad 15% jego terytorium leży powyżej 2000 m n.p.m., co czyni go jednym z najbardziej górzystych państw afrykańskich. Jak dalece krajobraz marokański odbiega od egipskiego… Tam – wydmy pustynne i gdzie niegdzie niewysokie skały, tu – monumentalne pasma górskie, połatane zielenią roślinności. Jedynie we wschodniej części pustynie. W wielu miejscach spacerując po nadmorskiej plaży można zobaczyć piaskowcowe klify, za nimi – palmy i pasma zieleni, zaś w dali na horyzoncie szczyty górskie (niekiedy nawet ośnieżone).
Przez wieki Marokańczykami rządzili sułtanowie (Maroko liczy przeszło 1200 lat, co czyni go jednym z najstarszych państw świata), jednak ostatni władcy – Mohammed V i Hassan II – uczynili wiele dla zbudowania w kraju demokratycznych struktur. W 1993r. wybory doprowadziły do utworzenia 333-osobowego parlamentu o sześcioletniej kadencji. Rząd pod przewodnictwem premiera składa się z przedstawicieli ugrupowań mających przewagę parlamentarną, ale głową państwa jest król – jego władza jest dziedziczna i powszechnie szanowana. Kraj dzieli się na 40 prowincji, każdą zarządza gubernator. Prowincje dzielą się na gminy ze starostami na czele. Starosta miasta – to pasza, zaś gminy wiejskiej – kaid. Gospodarkę Maroka można określić jako kapitalistyczną, ale jednak z dużym interwencjonizmem państwa.
Pomimo bliskości Europy (tylko 14 km od Hiszpanii), jest to dla ludzi Zachodu tajemnicze królestwo z wszechobecną historią, oszałamiającą architekturą. Maghreb Al-Aksa – jak się tu mówi o Maroku – na legendarnych sukach (targowiskach) Fezu i Marrakeszu kusi turystów otwartością ze strony Berberów, kolorami dywanów, zapachami przypraw, widokami i odgłosami egzotyki… Kusi tajemniczością śródpustynnych kasb (fortyfikacji)… Ale jest to też kraj smutny – pogłębiają się różnice między biednymi i bogatymi, zwłaszcza w rejonach przemysłowych tj. wokół Rabatu (stolica) i Casablanki. Ceny towarów eksportowych – głównie fosforytów i sardynek – spadają. Stale groźny jest muzułmański fundamentalizm sąsiedniej Algierii, podsycający konflikty w rejonie Sahary Zachodniej (przyłączonej do Maroka w 1975 roku), gdzie rządzi niepodległościowy Ludowy Front Polisario. Na razie partyzanci Frontu respektują porozumienie pokojowe z 1989 roku, lecz wciąż myślą o odłączeniu od reszty państwa. No, ale dosyć polityki!
W Agadirze…
Już o13-ej wyglądam z balkonu pokoju hotelowego na przepiękny ogród. W Maroku, w odróżnieniu od innych krajów arabskich, można śmiało wynająć miejsce nawet w hotelu 3-gwiazdkowym. No, może dla spokoju – 3-gwiazdkowym z plusem. Większość Berberów dba o czystość. Polecam w Agadirze hotele – Argana (w którym zamieszkałem), Adrar, Anezi, Kenzi. Wszystkie – ot, takie na przeciętną polską kieszeń… Nie polecam natomiast Marhaby – brudnej i z kiepską kuchnią.
Agadir – niegdyś spokojny port wysyłki bawełny i trzciny cukrowej – jest ogólnie miastem nowoczesnym i zadbanym. Ma renomę międzynarodowego uzdrowiska. Pełen hoteli, klubów i restauracji. Gwarny, przyjazny… Niewielu przybyszów jednak wie, że był miejscem jednej z największych tragedii. 29 lutego 1960r., w ciągu 15 minut potężnego trzęsienia ziemi, zginęło 15.000 ludzi, a metropolia ta praktycznie przestała istnieć. Na dodatek podczas akcji ratunkowej wybuchła epidemia cholery pochłaniając dalsze ofiary, grzebiąc definitywnie miasto. Dziś jedyny ślad poprzednich budowli – to trwająca na wzgórzu ponad portem, sędziwa kasba portugalskich kolonizatorów, zaś ofiary kataklizmu upamiętnia mały pagórek – symboliczna mogiła przy Rue de la Corniche.
Połowa wpływów Maroka z turystyki pochodzi właśnie stąd – z Agadiru, ale by dotknąć prawdziwych klejnotów południa trzeba podnieść się z plaży i wyruszyć na żyzną równinę Sus, do małych wsi i miasteczek w Antyatlasie. Udać się do oaz na południu, do starej stolicy Saadytów – Tarudant i migdałowych sadów nieopodal Tafrautu, do Essaouiry i Marrakeszu…
Na spotkanie z dziką przestrzenią…
Nazajutrz wczesnym rankiem z grupą znajomych wyruszamy kilkoma wynajętymi jeepami w pierwszą trasę – Równina Sus, delta rzeki Massa z rezerwatem ptaków, dzikie wybrzeże Atlantyku i pustynne pasma u podnóża gór Antyatlasu. Trochę czasu zabiera nam przedarcie się przez ruchliwe i zatłoczone przedmieścia Agadiru, ale po około dwudziestu minutach jesteśmy już z dala od zwartych osiedli, możemy napawać się widokami przyrody. Dla krajobrazu Maroka charakterystyczna jest wszechobecna czerwień w różnych odcieniach. Ziemia przypomina pył ceglany. Rzadziej przybiera kolor kasztanowy. Ściany domów w większości pomalowane w odcień ochry, czyli oranż, nawiązujący właśnie do barwy tutejszej ziemi i skał. Nawet piasek jest jakby czerwony. Mówią, że ta kraina płonie, albo krwawi…
Po jakichś dwóch godzinach (z postojem) docieramy do starego koryta rzeki Massa. W tym miejscu przypomina mały strumyk – kilka kilometrów dalej jest wielka tama – Zapora Jussef ben Taszfin i zbiornik retencyjny. Na zboczu tamy uformowany olbrzymi napis: „Allach, Król, Ojczyzna”. Identyczny widnieje na wzgórzu przy porcie w Agadirze. Tamten na dodatek świeci w nocy tysiącami żarówek, z których go zrobiono. Takich kultowych napisów na różnych wzgórzach można spotkać jeszcze wiele. Stare koryto rzeki porastają kłujące opuncje. Mają bardzo smaczne owoce, ale dla nowicjuszy – zdradliwe. Ich nalot podobny do waty – to maleńkie kolce. Wbijają się boleśnie w palce, wargi i dziąsła. Właśnie ratujemy z nich naszego lekkomyślnego towarzysza podróży. Nieoceniona okazała się chusteczka ligninowa z wodą. Wszyscy głosujemy raczej za palmami i krzewami bananowca, rosnącymi nieopodal – te przynajmniej nie kłują… Przy rzeczce spotykamy grupkę miejscowych dzieciaków wyciągających ręce o jakieś suweniry. „Vous avez des bonbons, des stylos?…” – dopytują. Wszyscy mędrcy doradzają, aby nie reagować. Ale jak można odmówić?! Widać, że są biedne. Dajemy, co mamy – cukierki, ołówki i już za chwilę małe buzie promienieją ze szczęścia… Tylko jeden starszy chłopiec stoi na uboczu – broni swojego dobytku na osiołku przed ciekawskimi podróżnikami. Chcemy jedynie zajrzeć, co dźwiga osiołek w wielkich koszach, ale jego mały właściciel podejrzewa nas o złe intencje. Nie będziemy więc drażnić lwa, dajemy spokój…
Jeepy pną się w górę kamienistą ścieżką i za chwilę gnamy przez płaskowyż, na pustynię. Samo południe, żar z góry, gorący piasek. Dzika przestrzeń. W dali góry – Antyatlas. W Maroku są trzy duże pasma górskie ciągnące się z zachodu na wschód – Atlas Średni, Atlas Wysoki – 700 km z 400 szczytami powyżej 3000 m (w tym najwyższy – Tubkal 4167 m) i Antyatlas, graniczący z Saharą. Czujemy jej bliskość. Na chwilowym postoju brodzimy w piachu, robimy pamiątkowe zdjęcia m.in. skorpionowi i jamom węży. Niespodziewanie pojawiają się znowu dzieci tubylców, ciekawskie i spragnione prezentów. Niedaleko są ich chaty. Jeden chłopiec zaprasza na obiad do swojej mamy. Oj, ta mama miałaby pewnie z naszą gromadką niezły kłopot – ludzie tu są bardzo biedni, chociaż szczerzy.
Obiad mamy już wczesniej zamówiony. Jemy w domu marokańskiego deputowanego, przeznaczonym na restaurację dla podróżnych udających się do rezerwatu Massy. Posiłek jest oczywiście tradycyjny – podstawa to tażin. Ma on wiele odmian – może być z drobiu, jagnięciny, ryb. Jest to coś w rodzaju zapiekanki mięsno-warzywnej. Piecze się ją w piecach, w specjalnych stożkowatych naczyniach ceramicznych. Kuchnia marokańska – to światowa czołówka. W dużej mierze za sprawą tutejszych przypraw, na czele z ich królową – czerwonym szafranem. Normą jest w tym kraju jedzenie palcami. Po obiedzie obowiązkowa herbata miętowa. Podczas sjesty pije się ją wszędzie – w domach, kafejkach, na straganach. Słodka té de menthe jest jest wyłącznie dla miłych gości… Berberyjscy kelnerzy w tradycyjnych długich białych dżelabach bawią naszą gromadkę, powtarzając zasłyszane słowa: „Zień dobry… Polonia… Smaśnego… Dobzie, dobzie… Ale zienada…” Na koniec wszystkim perfumują dłonie i grzecznie żegnają.
Popołudnie spędzamy fotografując flamingi w rezerwacie nad rzeką. Żyją tu także stepówki o czarnym podbrzuszu, kaczki marbled, ibisy glossy, żurawie, wróblowate, czarnogłowe dzierzby, jaskółki brzegówki o brunatnym podgardlu, czaple. Można spotkać nawet orły Bonelliego i rzadkie ibisy łyse. Brzeg porastają trzciny oraz rozmaite gatunki wilczomlecza i tamaryszka o różowych kwiatach. Uczta ciszy. Przemawia tylko przyroda…
Potem podjeżdżamy na dzikie wybrzeże Atlantyku. Spacerujemy, moczymy nogi. Niezwykłe wrażenie wywierają domki biednych rybaków wydrążone w nadbrzeżnym klifie – bez prądu, bieżącej wody. Mroczne dziuple z dala od cywilizacji…
Atlantyk jest w tej części świata czysty, błękitny i ciepły.
O zachodzie słońca wracamy do Agadiru pełną prędkością. Samochody podskakują w powietrze na wybojach. Ale jazda, prawdziwe safari!…
Do Tafrautu i Tiznitu…
Aby zwiedzić rejon doliny Ameln i Tafrautu z jego monumentalnymi czerwonymi skałami w ciągu jednego dnia, trzeba wyruszyć z Agadiru wczesnym świtem. Wyprawiamy się po jednodniowej przerwie spędzonej plackiem na miejscowej plaży. Kierujemy się trasą do Inezgane i Ait-Melloul, a dalej na południowy wschód przez Ait-Baha. Ait-Baha jest malowniczą dużą wioską, gdzie warto zatrzymać się na kawę lub coś zimnego, chłonąć w ciszy fascynujące krajobrazy i klimaty. Dalej droga staje się coraz mniej bezpieczna, a jednak coraz bardziej ponętna. Wije się serpentyną po zboczach nad przepaściami. W pewnym momencie na dnie jednej widzimy zardzewiały wrak samochodu, który runął kiedyś w tę otchłań. Jeśli byli w nim ludzie – nie mieli najmniejszych szans.
Szczyty za oknem są koloru wszechobecnej w Maroku ochry. W dali tu i tam widać wioski. Wiele opuszczonych. Niektóre jakby zawieszone na skałach. Mijamy osadę Troulit z górującą ponad nią niedostępną twierdzą. Przed nami teraz w całej krasie szczyty i granie Antyatlasu. Im bliżej Tafrautu, tym bardziej księżycowy krajobraz czerwonych i purpurowych skał z zastygłej lawy. Jedziemy ponad dolinami z mnóstwem drzew arganiowych. Tutejsi ludzie zbierają ich owoce, z których następnie robi się szlachetny olej spożywczy, ceniony na całym świecie. Przy zbiórce – niekiedy karkołomnej – pracują przeważnie kobiety. Mijamy co chwila także pola terasowe – małe wstęgowate poletka uprawne na zboczach, położone kaskadowo jedne nad drugimi. Podparte murkami oporowymi z kamienia tak, by nie osuwała się ziemia. Do położonych wysoko wiosek wodę dowieźć można na ogół tylko na grzbietach zwierząt. Trzeba naprawdę umieć tu żyć…
Tafraut leży w dużej oazie. Można wreszcie dłużej odpocząć, zaserwować sobie posiłek i zrobić zakupy. Z Tafrautu udajemy się jeszcze do oddalonej o 3 km, maleńkiej wioski Agard Udad z pastelowymi domkami tuż pod niebezpiecznie zwisającymi nad nimi gigantycznymi głazami. Kawałek dalej olbrzymia i słynna formacja skalna – Kapelusz Napoleona. Robię pamiątkowe zdjęcia. Za chwilę ruszymy na zachód do Tiznitu – od stuleci miasta jubilerów, znanego z wyrobu srebrnej biżuterii. Po drodze zajrzymy jeszcze do domu „błękitnych ludzi” – Tuaregów, ale takich co to niegdyś porzucili pustynne koczowanie i wojaczkę dla sztuki. Tak śmiało można nazwać dywany, które ręcznie tkają i sprzedają stąd na cały świat. Do Agadiru wrócimy o zmroku…
Bądź w porcie nocą!…
W Agadirze po zmroku też jest ciekawie. Wzdłuż plaży aż do portu, położone są – jedne obok drugich, tętniące nocnym życiem – restauracje, tawerny, nocne kluby, kafejki. W każdej gwar, jakaś muzyka, często taniec. Tu spotkasz cały świat, cierpiący na bezsenność lub szukający na siłę wakacyjnych nocnych wrażeń. Są Francuzi, Niemcy, Anglicy, nawet Rosjanie, Japończycy i oczywiście mnóstwo tubylców. My, obcokrajowcy – bodaj z każdą chwilą chcemy napawać się ekscytującymi klimatami dalekiego południa. Dla miejscowych przybysze z odległych stron Europy i reszty świata – to też egzotyka. Tak więc na spacerach i przy stolikach nawiązują się znajomości, przyjaźnie, nawet namiętności…
Właśnie tu, na promenadach niedaleko portu, przez całą noc nie gasną światła budynków i latarń. Oprócz kawiarni i dyskotek, do późna czynne są sklepy. Handlarze nagabują klientów wprost na ulicy. Tu możesz zaopatrzyć się we wszystko – od pamiątek po broń i narkotyki. Od różnorodności towarów wręcz kręci się w głowie. Dywany i kilimy o przepysznych barwach i śmiałych geometrycznych wzorach, berberyjskie koce i ftouh (szale) porozwieszane przed- i wewnątrz sklepików. Porozstawiane kramy z biżuterią z ciężkiego metalu i półszlachetnych kamieni – choć jej styl raczej nie przystaje do światowych trendów. Wyroby skórzane – obok przypraw specjalność Maroka; rękawiczki, spodnie, kurtki, portfele oraz ranne pantofle tzw. babouche. Ceramiczne i metalowe naczynia – w tym charakterystyczne dla regionu misy na kuskus i stożkowe garnki do tażinu. I wreszcie wyroby drewniane w dużej ilości z Essaouiry – portowego miasta artystów, specjalizującego się w tej dziedzinie. Zwłaszcza cenione ozdobne przedmioty z drewna tui – ciemnego o niejednorodnej fakturze, bardzo twardego.
Największy wybór i znacznie niższe ceny tych różności znajdziesz jednak za dnia na suku, czyli olbrzymim miejscowym bazarze (w końcu „agadir” znaczy „spichlerz”…).
Poza nielicznymi formami upaństwowionego handlu, w Maroku nie ma stałych cen. Dla każdego cena jest inna i zależy od subiektywnego poczucia wartości, a często od indywidualnej naiwności kupującego. Wręcz do dobrego tonu należy targowanie przed zakupem. Poważanie wzbudza zręczny negocjator, stosujący inteligentną argumentację, ale do tego potrzebna biegła znajomość francuskiego i jeszcze kilka miejscowych zwrotów. Wtedy początkowa cena może spaść aż o 90%. Językiem codziennym obok marokańskiej odmiany arabskiego jest w tym kraju francuski, a ponadto po wsiach funkcjonuje przeszło tysiąc dialektów berberyjskich tzw. szlehów. Rozmawiać z miejscowymi po angielsku to rzecz raczej trudna.
Nawet w wielkich miastach tradycja miesza się z nowoczesnością – obok milczących, spowitych w długie szaty kobiet z głowami przysłoniętymi kwefem, coraz łatwiej spotkać kobiety (nawet towarzyskie…) ubrane na styl europejski. Obok wielbłądów lub dwukółek ciągnionych przez osiołki ujrzysz różne samochody na lokalnych numerach, także dużo nowych – przeważnie francuskich marek. Obok małych domków z gliny – nowoczesne rezydencje i bloki.
Agadir jest raczej bezpiecznym miastem, ale smakując go nocą nie zapuszczaj się lepiej samotnie w mroczne zaułki, żebyś nie zatęsknił nagle za spokojem hotelowego łóżeczka. A jeśliś już taki lekkomyślny, wtedy krzycz głośno – Szuma!!! (ratunku). Może ktoś Ci przyjdzie z pomocą…
Chociaż jedną taką noc…
Mimo oczywistych uroków Agadiru, jedną noc postanawiam jednak spędzić poza miastem. Wybieramy się na kasbę, żeby obejrzeć wieczór folklorystyczny.
Kasby są charakterystycznym elementem marokańskiego krajobrazu. Przeważnie stoją z dala od zwartych osiedli, często na pustynnych odludziach. Przez wieki spełniały nie tylko funkcje mieszkalną i gospodarczą, ale także obronną – ich forteczne mury, zwłaszcza na dalekich pustyniach, strzegły przed atakami wędrownych band oraz przed drapieżnikami. Są kasby mniejsze – domostwa rodzinnych klanów, tych zamożniejszych. Są też większe, zabytkowe – niegdyś o ważnym znaczeniu militarnym – stoją zwykle przy portach, szlakach komunikacyjnych, miejskich murach.
Wśród tradycyjnych domostw marokańskich można spotkać także małe wiejskie domki o płaskich dachach i ścianach z gliniano-słomianych bloków, formowanych na mokro w drewnianych szalunkach. Zamieszkiwali w nich najbiedniejsi, ale współcześnie stanowią nie mniejszą atrakcję fotograficzną niż pałace znamienitych arystokratycznych rodów. Wiele z nich służy rodzinom do dzisiaj.
Wieczór folklorystyczny w kasbie – to na przemian poczęstunki oraz tańce przy tradycyjnej muzyce na jednym z dziedzińców. Typowy marokański posiłek rozpoczyna się pikantną gęstą zupą mięsno-jarzynową tzw.harirą (pierwotnie gotowaną z kozich głów). Ale miejscowi spożywają ją wyłącznie po zakończeniu postu tzw.ramadanu. Po zupie podają często mechoui, czyli pieczeń z całego jagnięcia lub od razu serwowane jest danie główne – tażin. Posiłek należy pobierać wprost palcami i koniecznie prawą ręką (lewa, jako „gorsza, nieczysta”, służy do czynności bardziej prozaicznych), pomagając sobie przy tym plackowatym chlebem (tzw.chobzą) zamiast łyżki. Na deser składają się: kuskus z drobnej pszennej kaszy z cynamonem i różnymi słodkościami wg fantazji kucharza, albo cornes de gazelles („różki gazeli”) – małe rogaliki z migdałami i miodem. Aby szczególnie uhonorować niektórych gości, gospodarze serwują czasem pastillę, czyli delikatne lukrowane ciasto, nadziewane mięsem gołębim i migdałami. Zwieńczenie posiłku – to wino i oczywiście wszechobecna w Maroku miętowa herbata.
Te smakowite „dary serca” spożywamy w maleńkich gościnnych pokoikach, ciągnących się labiryntem w niskich budynkach bezpośrednio przylegających do obronnych murów. Płonące wewnątrz lampy naftowe i świece przydają aury tajemniczości. Z dziedzińca dobiega nas dźwięk bębenków bendir – sygnał zapraszający do wspólnej zabawy. Porzucamy zatem stoliki i ruszamy na plac.
Na zewnątrz pali się kilka ognisk. Mężczyźni berberyjscy w długich białych strojach rozpoczynają taniec gnaua. Drobiąc małe kroczki nogami, obracają się wokół własnej osi i na przemian kołyszą. Do akcji wkraczają też inne instrumenty – piszczałki (gimbri) i kastaniety (garagab) oraz lutnie jako podkład do śpiewu. Ich pieśni wyrażają to, co wiąże się z życiem – opiewają miłość i codzienne przyjemności. Po mężczyznach do tańca wkraczają kobiety w kolorowych dwuczęściowych strojach. Kobiety saharyjskie specjalizują się w erotycznym tańcu (gedra). W takim tańcu kołyszą się klęcząc i stopniowo rozbierają. Jednak nigdy do końca. A szkoda – zwłaszcza, gdy wino uderza już mocno do głowy…
Bawiący nas Berberowie szybko wciągają wszystkich do tańca – uroczystej uczty przyjaźni. Tworzymy więc duży krąg, podając sobie dłonie i postępujemy w takt muzyki. Po chwili wspinam się po stopniach na mury. Patrzę na to imponujące widowisko z wysoka. Robię zdjęcia. Słońce dawno już pięknie zaszło. Nad nami niebo z tysiącem gwiazd. W dole wirujące w zabawie, wielonarodowe korowody. Jakie życie jest piękne bez wojen, konfliktów rasowych, nienawiści. Gdyby zawsze mogło być takie, jak teraz – z uśmiechem, w tańcu, gdy wszyscy – bez względu z którego krańca świata – trzymamy się za ręce, życząc nawzajem wszystkiego dobrego. Warto tu być chociaż przez jedną taką noc…
W stronę Marrakeszu…
Podobnie jak – „ujrzeć Neapol i…” – tak samo nie można być w Maroku i nie odwiedzić Marrakeszu. Miasto powstało w XI wieku z zamysłu Almorawidów – dynastii przewodzącej Berberom z Sahary Zachodniej. Za panowania Jakuba el-Mansura zostało stolicą królestwa (potem funkcję tę przejął Fez, a obecnie Rabat). Miasto posiada sporo zabytków architektury, ale przede wszystkim intryguje swym iście afrykańskim charakterem, zatopieniem w zieleni czarownych ogrodów, a także osobliwością placu targowego, a właściwie targowo-widowiskowego – Jemaa el-Fna (istnieje w niemal niezmienionej formie od 1000 lat). Aura tajemniczości tego miasta przyciąga ludzi z całego świata, w tym wielu twórców – malarzy, pisarzy, filmowców.
Po kilkugodzinnej podróży przez Atlas Wysoki, w samo południe docieramy do „czerwonego miasta” – taki przydomek zyskał Marrakesz ze względu na barwę elewacji niemal wszystkich swoich budynków. Tu czerwień murów nie pozostała zaledwie tradycją, lecz awansowała do rangi urzędowego obowiązku. Ale jest to czerwień wysmakowana, stonowana, komponująca się z zielenią ogrodów i patyną minionych czasów.
Zwiedzanie rozpoczynamy od pozostałości meczetu Kutubijja. Jego strzelistą wieżę (minaret), zwieńczoną trzema złocistymi kulami na iglicy, można dostrzec z daleka. Jedno ze starych podań głosi, że kule te zrobiono ze stopionej biżuterii żony El-Mansura, którą ukarano tak za zjedzenie trzech winogron podczas ramadanu. Minaret Kutubijja jest przykładem architektury marokańsko-andaluzyjskiej, przewyższa minarety innych świątyń niepowtarzalnym połączeniem prostoty z elegancją.
Zarówno na ulicach Marrakeszu – jak też w innych miejscowościach Maroka – nietrudno spotkać charakterystyczne żywe wizytówki tradycji – sprzedawców wody, ubranych w kolorowe szaty, z oryginalnym „żyrandolowatym” nakryciem głowy (taki marokański lajkonik…) i jednokonne bryczki z baldachimem.
Idziemy dalej przez niewielki plac, na którym od niepamiętnych czasów odbywają się targi używanych książek. Są one otaczane w krajach arabskich wielkim szacunkiem – mądrość w nich zawarta to przecież przymiot boski. Nieopodal meczetu usytuowany niewielki budyneczek – grobowiec Lalli Zary (tzw. marabut). Lalla (czyli „Pani”) Zara była błogosławioną, czczoną za szczęśliwe kojarzenie młodych par. Do oblubieńców wysyłała z dobrą nowiną swoich wiernych posłańców – gołębie. Do dziś przybywają tu zakochani, by chociaż dotknąć białej bryły grobowca i zaskarbić szczęście w miłości. Ukradkiem dotykam i ja…
Takich świętych marabutów jest w Maroku jeszcze sporo. W słynnym szlagierze filmowym „Piano Bar”, zakochani bohaterowie, grani przez Jeremiego Ironsa i Patrycję Kaas, wędrują po zdrowie do grobu niejakiej Lalli Chaffi. Tamten umiejscowiono gdzieś w okolicach Fezu. Może istnieje naprawdę – spytajcie kiedyś…
Godzinę poświęcamy na wizytę w pałacu El-Bahia. Został zbudowany przez Ahmeda Ben Musę, którego brat Si Said z niewolnika w 1894r. stał się wezyrem. W pałacowych pokojach misterne rzeźbienia kolumn i ścian, wielobarwne sklepienia z cedru – ślady dawnej świetności. Spacerujemy w cieniu ogrodów, urzekających bogactwem roślinności. Zażywamy chłodu od fontann i małych basenów na kolejnych dziedzińcach. Na początku dwudziestego wieku pałac stał się rezydencją francuskiego gubernatora – marszałka Lyatey-a. Z tych czasów zachował się stylowy kominek w jednym z apartamentów. Oglądamy m.in. ogród kurtyzan oraz salon spotkań wezyra i jego gości z nałożnicami. Z rumieńcem snuję przypuszczenia, co do „seks-cesów” jakie musiały się tutaj odbywać…
Z pałacu wąskimi zabytkowymi uliczkami udajemy się z przewodnikiem do perełki – Medresy Ben Jusuf. Medresa – to szkoła koraniczna. Tę wzniesiono gdzieś na początku XVI wieku. Po przebudowie w 1564r. stała się największą w państwie szkołą przyszłych kapłanów, mogąc pomieścić 900 studentów. Tu uczyli się, spędzali czas na modlitwie, jedli i spali. Słynący z umiłowania piękna budowniczowie medresy – Saadyci, nie mogli odmówić żadnemu swojemu dziełu ozdób. Przeto niemal wszystkie ściany, za wyjątkiem cel i korytarzy, „kwitną” mistrzowskimi detalami w cedrze. Szkoła ma teraz tylko znaczenie historyczne, poza snującymi się grupkami turystów nie ma żywego ducha. Ale wyobraźnia podsuwa do uszu możliwe odgłosy z dalekiej przeszłości – szepty rozmów, pomruk modlitw z ust imamów, zawodzące śpiewy muezzinów, może czyjś skrywany płacz z tęsknoty za rodzinnym domem…
W milczeniu znów zmierzamy krętymi kiszkowatymi uliczkami medyny, czyli starówki miejskiej. Ta w Marrakeszu jest niesamowita. Wzdłuż wszystkich traktów – po obu stronach, ciasno jeden obok drugiego – kramiki kupieckie. Każdy z innym towarem. Tu czas się zatrzymał – handlują dokładnie tak samo jak przed stu, dwustu, trzystu laty. Prawie żadnej techniki – samo rękodzieło. Taki suk na medynie to już rzadkość, chyba tylko tu się zachował. Fascynujące widowisko dla ludzi o mocniejszej psychice – odpornych na natarczywe zaczepki, na widok brudu, mięsa z uboju pokrytego rojem much, ryb patroszonych wprost na ulicy, stad kotów lub psów walczących o wnętrzności rozrzucone przy krwistych kałużach. Szlachetna woń perfum i przypraw na przemian z oparami smrodu, harmider. Ale właśnie to jest żywioł – sama treść, zamiast blichtru odpicowanego na pokaz dla dewizowego przybysza. Trzewia egzotyki i naga prawda o Maroku.
Trzeba tu uważać. Są także kieszonkowcy. Są smagłolicy młodzieńcy, czatujący na atrakcyjne cudzoziemki, które nierozważnie odłączą się od grupy. Osaczają je wówczas w jakimś zaułku, żeby chociaż nastraszyć dotykając ich ciał w intymnych miejscach. – Strzeż się piękna panno!..
Uliczki w końcu doprowadzają nas do wielkiego, rozkrzyczanego placu Dżemaa el-Fna. Wiemy, że o tej porze tj. późnym popołudniem, mimo mnogości straganów i znacznej liczby ludzi – to nie ten el-Fna, który objawia się nocą. Wtedy to teatr – rozbłyska światłami latarń i gazowych lampek, wypełnia odgłosem bębnów, zapachami wyrafinowanych potraw. Obok kupców pojawiają się zaklinacze węży, akrobaci, tancerze i muzykanci. Nawet otoczeni wianuszkiem ciekawskich …płatni opowiadacze bajek. „Jemaa el-Fna” – znaczy „zgromadzenie umarłych”. Kiedyś dokonywano tu egzekucji.
Wreszcie można usiąść w podcieniach „Café de la Place” na skraju tego giganta – odpocząć, może coś wypić. Nie jest zbyt czysto, ale po wrażeniach na medynie… wszystko mi jedno. Jestem zmęczony…
* * *
Jest prawie północ. Stoję na tarasie hotelowego klubu nocnego w Agadirze. Wewnątrz, przy barze – barwne sylwetki. Siedzą pochylone na wysokich stołkach. Jakby kołyszą się z wolna nad swoimi drinkami w rytm swingującej muzyczki. Tutaj – na taras – dźwięki z klubowego wnętrza ledwo dochodzą, za to można wsłuchiwać się w odgłosy nocy. Gdzieś z głębi ogrodu, czy może aż od plaży, dobiegają do uszu kłótnie nocnych ptaków. Obok mnie, przy miniaturowych stoliczkach, na niziutkich sofach – kilka osób pogrążonych w zamyśleniu. Chyba odbieramy na tych samych falach… Puszczam kółka dymu z cygara. Lekki rausz w głowie. Przed oczami przebiegają jeszcze – niczym migawki – obrazy i scenki z miejsc, które w ostatnich dniach odwiedziłem, ludzi – z którymi rozmawałem. Lekki powiew ciepłego wiatru pieści twarz, jakby chciał odpędzić choć na chwilę problemy i troski minionego roku. O tak…, taki klimat najlepiej koi nerwy, pomaga odzyskać siły…
Szkoda, że już jutro trzeba wracać do kraju – wracać do wszystkiego, o czym przez ten czas udało się zapomnieć…
Tomasz J. Ulatowski – lato 2004
Dodaj komentarz