Jest „oczywistą oczywistością”, że za wykonaną pracę oczekujemy zadowalającej zapłaty. Wynagrodzenie najprościej kojarzy się z jakąś kwotą pieniędzy. Cóż jednak po banknotach i monetach, z którymi z jakichś powodów niewiele dałoby się zrobić?…
– Pieniądze szczęścia nie dają. Dopiero zakupy – mawiała Marilyn Monroe, o której ostatnio znów było u nas głośno. przy okazji licytacji jej fotografii z zasobów FOZZ-u.
Tak więc – jak nawet ona słusznie zauważyła – wynagrodzeniem za pracę nie jest w istocie sam pieniądz, lecz możliwość posiadania w zamian określonej ilości potrzebnych towarów i usług.
Ale „określonej” – to znaczy jakiej ? Ano pewnie takiej, która da wieść życie na w miarę przyzwoitym poziomie… Chciałoby się wręcz użyć w tym momencie sformułowania „płaca godziwa”. Mainstream’owi ekonomiści i „związkowcy zawodowi” zdefiniowaliby ją niechybnie jako „umożliwiającą osiągnięcie stopy życiowej, uznawanej za przeciętną dla danego kraju lub regionu”. Dla mnie jednak „płaca godziwa” – to po prostu płaca, za którą ktoś dobrowolnie… „godzi się” pracować. I tyle.
Ważniejsza od bezwzględnej wysokości gratyfikacji, jest rzecz jasna, jej relacja do efektu pracy. A ściślej – czy kierunek ewentualnych zmian tej relacji jest zgodny z oczekiwaniami pracującego. Naturalne poczucie sprawiedliwości słusznie podpowiada, że za taką samą miarę wykonywanej w kolejnych okresach pracy, powinniśmy móc nabywać taką samą ilość dóbr i usług. O ile oczywiście praca ta jest wciąż tak samo potrzebna, a skutkiem tego – tyle samo nominalnie płatna w pieniądzu.
Z tego właśnie powodu oczekujemy obecności na rynku mocnego pieniądza, czyli pokrytego znaczną – a najlepiej systematycznie rosnącą – ilością i rozmaitością dostępnych towarów.
Figlarny pieniądz fiducjarny…
W systemie towarzyszącego nam współcześnie tzw. pieniądza fiducjarnego (nie mylić po podobnym brzmieniu z „figlarnym”!) na straży owego „pokrycia” stoi jedynie władza państwowo-bankowa ze swoim słowem honoru. Zgodnie ze znaczeniem przymiotnika „fiducjarny” – od łacińskiego „fides”, czyli „wiara” – mamy ufać, że przewidziane do tego konkretne gremium finansistów i uczonych w piśmie (w Polsce np. Rada Polityki Pieniężnej ), sobie wiadomymi sposobami prawidłowo obliczy, o ile można zwiększyć podaż pieniądza na rynek wobec wzrostu PKB, oczywiście w potrzebie utrzymania tzw. równowagi towarowo-pieniężnej. Jednakże – jakimś dziwnym trafem – wielkość PKB (czyli ogół nowo-wytworzonych dóbr finalnych) jest w tych szacunkach permanentnie zawyżana (co przecież zawsze można zrzucić na błąd statystyk ekonomicznych), zaś w obiegu pojawia się dodatkowy „pusty” pieniądz. W efekcie mamy utrzymującą się inflację – nagradzana dobrami konsumpcyjnymi część naszej pracy stale się kurczy, niezależnie od oficjalnych podatków. Innymi słowy – dzięki temu mechanizmowi, rządzący stopniowo wywłaszczają społeczeństwo z PKB, coraz taniej nabywając jego pracę..
Dlaczego tak się dzieje? Władzy, mogącej niczym fałszerz (ale za to bezkarny!), wpuszczać w obieg „lewe” pieniądze, łatwiej „wywiązywać się” z budżetowych zobowiązań. Także wzrost cen oznacza większe wpływy z podatków pośrednich bez potrzeby podnoszenia ich stawek, co z kolei pozwala na łatwiejsze domykanie budżetu. Cóż z tego, że jedynie nominalnie ? – myślenie polityków jest zgoła inne niż ekonomistów – zwłaszcza, gdy w rządzie, w roli tych ostatnich zasiadają kreatywni księgowi. Wbrew pozorom – zapatrzonym w budżet sternikom gospodarki – umiarkowana inflacja wcale nie przeszkadza – trochę na zasadzie; „po nas choćby potop!”
Ponadto – co być może najważniejsze – „pusty pieniądz” nie wszędzie jednocześnie i nie od razu wywołuje zwyżkę cen. Tę wiedzę, w porę użytą, można świetnie spieniężyć także do prywatnych kieszeni. Zwłaszcza, gdy się decyduje o jego emisji lub gdy ma się dobre dojścia do centrum takich decyzji. Zgodnie z tzw. efektem Cantillon’a – najwięcej tracą ci, do których „pusty pieniądz” dociera na końcu.
W standardzie złota…
Zgoła inaczej działał system tzw. standardu złota. Jak wiadomo – wartość nominalna ogółu krążącego w obiegu pieniądza papierowego (i „blaszanego”) musiała być w bezwzględnie stałym stosunku do wagi złota zdeponowanego w banku emisyjnym. To właśnie złoto – najstarsza waluta świata – było bowiem faktycznym pieniądzem, zaś banknoty jedynie pokwitowaniem prawa do niego. Jakakolwiek podaż banknotów na rynek była możliwa tylko przy równoczesnym odpowiednim powiększeniu masy kruszcu w bankowym skarbcu. W klasycznym standardzie złota, każdy obywatel w dowolnym czasie mógł – bez zbędnego tłumaczenia – zażądać wymiany swoich banknotów na odpowiednią masę tego szlachetnego metalu.
System parytetu złota, oficjalnie występującego tutaj w podwójnej roli – środka płatniczego i zarazem towaru – był stosunkowo najskuteczniejszym mechanizmem antyinflacyjnym znanym historii.
I do tego jeden bardzo istotny argument, choć przez przeciwników przekornie podawany jako wada – w standardzie złota, w trendzie długookresowym, podaż tradycyjnego pieniądza na ogół nie nadąża za tempem rosnącej produkcji i podaży dóbr (spowolnienie koniecznością gromadzenia kruszcu). Wywołuje to umiarkowaną tendencję spadkową cen towarów i usług, dzięki której obywatele – pracując tyle samo i używając zarabianych pieniędzy w odpowiednim czasie – mogą wchodzić w posiadanie coraz większej ilości dóbr (jest to niejako odwrócenie wspomnianego efektu Cantillon’a). O ile oczywiście można w tym miejscu rozwinąć dyskusję czy wręcz spór wokół oceny wpływu malejących cen na całość gospodarki, to jednak ogólnie trzeba przyznać, że standard złota – w przeciwieństwie do pieniądza fiducjarnego – realnie zabezpieczał własność obywatelską przed zakusami nieuczciwej władzy oraz sprzyjał szybszemu bogaceniu się ludzi zaangażowanych w pracę.
System standardu złota – królujący w drugiej połowie XIX wieku aż do I. wojny światowej– został zarzucony bynajmniej nie dlatego, że się przeżył. Dla wielu polityków i finansistów był zwyczajnie… niewygodny. Zbyt wysoko podnosił poprzeczkę. Aby sprawować władzę w tym systemie, trzeba było być mężem wielkiego formatu – nie zaś politycznym szmondakiem i pozerem, którego ekonomiczne horyzonty zawężają się do windowania podatków i rabowania własnego społeczeństwa inflacją.
Historia ludzkości to równocześnie historia pieniądza i ustawicznej aktywności władzy w jego psuciu – wciąż z tych samych, nikczemnych powodów. Zachęcam Państwa do drążenia tego tematu (istnieje wszakże bogata literatura), a zwłaszcza, gdy nadejdzie czas, do włączania się – gdzie się da i jak się da – w tworzenie i popieranie szerokiego lobby, domagającego się powrotu „systemu złotego pieniądza”. To naprawdę leży w naszym interesie.
Tomasz J. Ulatowski
Grazka – 2012-12-02 15:10:22
Swietnie napisany artykul , bardzo interesujacy i pouczajacy temat , dajacy wiele do myslenia … Polecam wszystkim !!!
Lukasz_M – 2012-12-03 22:25:02
Kiedyś o tym rozmawialiśmy Panie Tomaszu, mądrze powiedziane, choć mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach nikt sobie nic z takiego stanu rzeczy nie robi.
przypadkowy czytacz – 2012-12-04 23:50:27
O co tu chodzi? No… w tym całym blogu oczywiście…
Tomasz J.Ulatowski – 2012-12-05 16:33:19
do „przypadkowego czytacza” – A tak trudno się zorientować?…
HZ – 2012-12-09 22:48:10
W przypadku standardu złota i spadku cen na rynkach, który on wywołuje, to nie wiem czy jest to powód do radości… Dla zwykłych klientów może tak, ale nie dla przedsiębiorców, którzy nie będą przecież mogli wycofać poniesionych kosztów sprzedając taniejące wyroby i towary..
Tomasz J.Ulatowski – 2012-12-09 22:51:47
Do „HZ”: No, nie do końca. Pamiętajmy, że spadek cen dotyczy nie tylko towarów i wyrobów, ale też surowców. Przedsiębiorcy będą zatem w kolejnych cyklach kupowali tańsze materiały i maszyny. Zresztą przedsiębiorcy rzadko sprzedają swoje produkty po założonych wcześniej cenach – zdają sobie sprawę, że rynek „koryguje” ich zamiary. Ważna jest, przede wszystim różnica między ceną a poziomem poniesionych kosztów – nie zaś taka czy inna wysokość ceny. Ceny produktów na normalnie działających rynkach z reguły spadają – to przecież efekt konkurencji. Dlatego problem deflacji w tym przypadku zdaje się być raczej demonizowany.
Milena – 2013-01-01 23:53:49
Nie wiem czy problem deflacji można uznać za aż tak demonizowany, przecież może spowodować wyższą stopę bezrobocia, kryzys wśród rolników… Co do różnicy między ceną a poziomem poniesionych kosztów… nie jestem ekonomistą , to czy ta różnica nie oznacza zysku ? Jeśli cena jest niska, tym samym zysk dla przedsiębiorcy również niższy, a jeśli spadek cen jest znaczny… produkcja staje się nieopłacalna… Zniżki cen produktów związane z konkurencją to zupełnie inna strona medalu…
Tomasz J.Ulatowski – 2013-01-02 15:20:13
Do „Mileny”: Niskie ceny wcale nie oznaczają niskiego zysku. Być może nie dość jasno wyraziłem się w odpowiedzi na poprzedni komentarz (wyżej)… W opinii, że „demonizowana” jest deflacja, chodziło mi konkretnie o tę deflację, która może pojawiać się w systemie standardu złota, gdy dodruk pieniądza jest zwykle wolniejszy niż wzrost produkcji i podaży dóbr na rynek. Taka zwykle umiarkowana deflacja nie jest groźna, a z punktu widzenia konsumentów, wiedzących jak korzystać z pieniędzy – nawet opłacalna. Z pewnością sama nie stanowiłaby przyczyny bezrobocia. Z punktu widzenia przedsiębiorców akurat taka „deflacja” też wielkiej szkody nie zrobi. Owszem może być pewną niedogodnością, bo trzeba liczyć się, że sprzedawany po zakończonym cyklu produkt, może być na rynku tańszy niż pierwotnie zakładał to producent, ale – powtórzę – dla producenta ważne jest żeby była zachowana różnica między ceną sprzedaży jego produktu (nawet tą po deflacyjnym spadku) a poniesionymi kosztami. Tzn. jeśli ta cena jest wyższa od kosztów – jest OK. I tak przedsiębiorca, nawet bez deflacji, nie jest w stanie zagwarantować sobie ceny, na którą liczył w swoim biznesplanie. A czy w obecnej inflacyjnej (przeciwnej) sytuacji – może to osiągnąć?.. Też nie. Zresztą przedsiębiorcy z zasady liczą się ze spadkiem zakładanych pierwotnie cen, choćby ze względu na działanie konkurentów, wywierających cenową presję – normalny rynkowy mechanizm. Obawiasz się o bezrobocie, gdy przedsiębiorcy wskutek deflacji osiągną zbyt mały zysk, czyli inaczej mówiąc – gdy nie wyjdą na swoje. Wiesz, rolą przedsiębiorcy, o czym wie doskonale każdy z nich – jest obniżać koszty niezależnie od tego, co by się nie działo na rynku – czy jest inflacja, czy deflacja itd. W sytuacji umiarkowanej deflacji, tej przy standardzie złota, trzeba zauważyć, że spadają wszystkie ceny – a zatem nie tylko wyroby będą taniały, ale także środki do produkcji, kupowane przez przedsiębiorców. Zysk wcale nie jest wykluczony, ani nie musi być mniejszy. W takiej sytuacji dochodzi jedynie do nominalnej zmiany wartości cen, nie musi szkodzić opłacalności. Chyba, że chodzi o inny typ deflacji i w grę wchodzą jeszcze jakieś inne przyczyny, ale to już nie jest winien standard złota. Mi chodzi o to, że ten typ deflacji, jaki może (może – nie musi!) towarzyszyć standardowi złota, jest przesadnie przedstawiany jako kontr-argument (demonizowany;)) . Mileno, a czy teraz – kiedy nie ma standardu złota, a jest pieniądz fiducjarny i inflacja – nie ma bezrobocia i bankructw?.. Czy nie wolałabyś jednak co miesiąc lub co kwartał móc sobie za tę samą pensję kupować trochę więcej niż poprzednio, zamiast być rabowana cichym dodrukiem pieniądza, ułatwiającym życie politykom i bankierom, a generującym dla Ciebie drożyznę?..
Dodaj komentarz