W poprzednim tygodniu nasze media rozszumiały się na temat 8-iu miliardów dolarów, jakie Polska, tytułem członkowskiego wsparcia, wpłaci niebawem do kasy Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Krystyna Lagarde – obecna szefowa tej instytucji – publicznie podziękowała władzom naszego kraju za – jak to ujęła… „wyjątkową hojność”, dodając przy tym „cieplarnianą pic-formułkę” (tak zwykłem określać pewne elementy tego typu wystąpień…), iż „takie podejście rządu polskiego pokazuje chęć wspólnego działania na rzecz wzmocnienia światowej gospodarki”.
Jeżeli ktoś, kupując za dobrą monetę ową pic-formułkę, chciałby się jednak dowiedzieć jak konkretnie zostaną wykorzystane nasze dolary i jak wygląda „wzmacnianie światowej gospodarki” w wydaniu MFW – powinien prześledzić nie tyle historię tej instytucji, ale chociaż pobieżnie mechanizm jej działania, a przede wszystkim jej dorobek, zwłaszcza w odniesieniu do rachunku kosztu.
Otóż – w 1944r. na mocy tzw. „porozumienia z Bretton Woods” zostały powołane do życia dwie instytucje, działające potem jako agencje ONZ – Bank Światowy i wspomniany tutaj Międzynarodowy Fundusz Walutowy. W założeniu Bank Światowy miał wspomagać odbudowę państw najbardziej zniszczonych przez II wojnę, zaś MFW – powierzono rolę strażnika wymienialności walut na złoto. W tym czasie bowiem w wymianie międzynarodowej obowiązywał tzw. parytet złota i – najkrócej mówiąc – MFW miał, skupując lub sprzedając waluty w odpowiednim momencie, utrzymywać ich stały kurs do złota, co z kolei miało zapobiegać kryzysom walutowym.
Czas zrobił swoje i…
Z czasem jednak obie instytucje straciły zasadność swojego istnienia. W przypadku Banku Światowego był to moment zakończenia fazy powojennej odbudowy gospodarek, zaś MFW stanął pod znakiem zapytania po słynnym „we are the keynesians now” wypowiedzianym przez prezydenta Nixona w 1971r., po którym USA – ostatni główny filar „standardu złota” – uznał interwencje na rynku walutowym za nieopłacalne.
Jednak wysokim urzędnikom z obydwu tych organizacji tak mocno spodobały się posady, że postanowili obrać dla swoich firm nowe misje. Bank Światowy zaczął odtąd „pomagać krajom trzeciego świata”, a MFW po 1971r. miał „udzielać kredytów zagrożonym gospodarkom”.
To już nie tylko ja, ale wielu przede mną zauważyło, że czym wyższe wynagrodzenia urzędników powołanych do rozwiązania jakiegoś palącego problemu, tym dłużej będzie on rozwiązywany. A zatem – być może odbudowa Europy ze zniszczeń wojennych tylko przy udziale zwykłych banków też przebiegłaby szybciej i lepiej, niż z włączonym dodatkowo do gry Bankiem Światowym…
Prosto w błoto…
Roczny budżet „zakładowy” (liczony bez pożyczek!) Międzynarodowego Funduszu Walutowego wynosi około 1 mld dolarów, z czego 80% to pensje dla 3 tysięcy urzędasów, a 10% – koszty ich podróży służbowych. A nie są to bynajmniej byle jakie podróże za jakieś marne „delegacje”, bo np. pan Dominik Strauss-Khan – znany skądinąd ze swej seksualnej nadpobudliwości, poprzednik pani Krysi Lagarde na tym stanowisku – potrafił przedstawiać rachunki za tylko jeden nocleg w kwocie 3-4 tysięcy dolarów!
Przeszło połowa wciąż tych samych państw, znajdujących się pod „opieką” Funduszu, otrzymuje pieniądze już ponad dwadzieścia lat i co ciekawe – jest biedniejsza niż była przed przystąpieniem do „współpracy” z Funduszem. 24 kraje – czerpią „pomoc” ponad 30 lat, a rekordziści – Turcja i Egipt – nieprzerwanie od lat 40-tu.
Do 2011r. MFW udzielił łącznie 254. mld. dolarów kredytów różnym państwom. Warto przy tym podkreślić, że z założenia śpieszy on z pomocą zwłaszcza tym, którym zwykłe banki nie chcą już pożyczać. Innymi słowy – statutową rolą tej organizacji jest wspieranie nieudolnych ekip rządowych. Każdy zdrowo myślący postawiłby pytanie – czy to ma w ogóle jakikolwiek sens? Jaki sens ma pompowanie kredytów (i to jeszcze z odsetkami poniżej rynkowych!) w kieszenie tych, których wypłacalność jest praktycznie zerowa?… Otóż w tym szaleństwie jest metoda…
Raport Stiglitza…
Coraz częściej słychać głosy za likwidacją MFW jako instytucji w istocie szkodliwej dla wolnego rynku i światowej gospodarki. Niektórzy wręcz twierdzą, że MFW działa niczym dealer narkotykowy – najpierw udziela wsparcia kredytowego, wiedząc, że dany kraj i tak nie będzie w stanie go spłacić, następnie narzuca drakoński program naprawy gospodarki, zmuszający przede wszystkim do podniesienia podatków i stóp procentowych, co w efekcie jeszcze bardziej pogrąża dłużnika, który będzie musiał wyciągnąć teraz już obie ręce po kolejne kredyty i jeszcze bardziej się uzależni.
Wiele wyjaśnia w tej materii tzw. „krytyka Stiglitza” (Joseph Stiglitz – były główny ekonomista Banku Światowego, który odchodząc z tej instytucji zabrał ze sobą sporo materiałów kompromitujących ją i zarazem MFW. Od razu zastrzegam, że o ile nie jestem zwolennikiem Stiglitza – co z tego, że laureat Nagrody Nobla, ale jednak keynesista! – to jego ocenę MFW podzielam w większości.) Jak się okazuje – MFW już na początku każdych rozmów uzależniał pomoc dla pogrążonych w kryzysie państw od podpisania niekorzystnej dla nich, utajnionej umowy wstępnej, obejmującej 111 artykułów m.in. zobowiązanie do wyprzedaży narodowego majątku (surowce naturalne, infrastruktura, banki itp.). Aby łatwiej przełamać ewentualny opór rządzącej klasy politycznej przy podejmowaniu decyzji, część pieniędzy ze sprzedaży dóbr była transferowana na tajne konta z przeznaczeniem na łapówki.
Nie chcę się tu na ten temat nadmiernie rozwodzić – zainteresowanych odsyłam po więcej do internetu (hasło „stiglitz”) – a warto! Dość powiedzieć, że kraje, które ślepo słuchały MFW np. Tajlandia, Indonezja, Argentyna – pogrążyły się w chaosie, w przeciwieństwie do takich, jak np. Chiny, Indie, Malezja – które skutecznie potrafiły mu się oprzeć.
Nie pierwszy raz…
Co do medialnego „aj-waj!” wokół wspomnianych polskich 8. miliardów dolarów, to myślę, że jest jednak nieco przesadzone, bo zdaje mi się, że nie pierwszy raz ponosimy podobny wydatek na rzeczoną instytucję. Przecież już kilka lat temu czytałem chociażby, iż Polska ma ustaloną składkę członkowską na 1,6 miliarda SDR-ów, a kurs 1-nego SDR-a, to jeśli się nie mylę – jakieś 6 zł. Mnie bardziej interesuje – ile do tej pory łącznie zdążyliśmy już tam wybulić.
Tak więc pani Krysiunia jest przeszczęśliwa, że znów będzie miała czym zarządzać. Nasz rząd też jest przeszczęśliwy, że mógł pokazać gest i tym samym przez moment zabłysnąć mimo wszystko na firmamencie możnych tego świata, po raz kolejny zasługując na poklepanie po ramieniu. Tylko co na to np. emeryci, którzy za parę miesięcy będą otrzymywali już zaledwie część należnych wypłat i pacjenci, którym NFZ znowu wykreśli z refundacyjnej listy kolejną porcję świadczeń?…
Tomasz J.Ulatowski, kwiecień 2012
Dodaj komentarz