Kto szuka prawdy, nie powinien liczyć głosów… (Gottfried Wilhelm Leibniz)

RELAKS Z LEGENDĄ W TLE…

Tak się w moim życiu porobiło lat temu kilka, że w końcu zostałem „dwumiastowcem”. Pracuję w Przasnyszu, więc tu spędzam większość każdego dnia (po części także z racji pomocy w utrzymaniu domu moich leciwych rodziców). Mieszkam zaś – a raczej, prawdę mówiąc, sypiam – w Ciechanowie. Tam mam osobiste mieszkanie i osobistą rodzinę.
Zdążyłem się do takiego „rozdwojonego” życia przyzwyczaić.
I dobrze mi tak…
Skoro mogą być dwupaństwowcy (tacy z podwójnym obywatelstwem), a nawet wielopaństwowcy – to dlaczego miałoby nie być „dwumiastowca”?…
Jest. I to jaki?!..
Codziennie rano i późnym popołudniem „dwumiastowiec” pokonuje więc po 25 kilometrów samochodem, trasą między obydwoma wspomnianymi miastami. Takie przejazdy, z pozoru uciążliwe, dla mnie okazują się jednak bardzo pożyteczne. Radia staram się nie włączać – czas przejazdu traktuję jako szansę na wyciszenie. Taki relaks, żeby chociaż na chwilę oderwać się od rzeczywistości. Oczywiście na ile można, przy zachowaniu chociaż minimum koncentracji obowiązującej kierowcę.

Co mi szkodzi?…
Vera F. Birkenbihl pisała, że istnieje coś takiego, jak „dieta mózgu”. Mówiąc „dieta” mamy zwykle na myśli odpowiednie odżywianie, czyli troskę o układ trawienny, prawidłową przemianę materii, profilaktykę chorób itd. Kompletnie jednak nie zdajemy sobie sprawy z konieczności higieny naszego umysłu. Tak to już jest, że większość z nas, w codziennym zaganianiu, bardziej żyje dla brzucha niż dla ducha… Krótko rzekłszy – chodzi o to, żeby nie zaśmiecać mózgu szumem informacyjnym, bzdetami podawanymi przez kogoś w postaci gotowej, przetworzonej i bezwartościowej „papy” (np. bzdurne tasiemcowe seriale, czy pustawe programy w stylu „Randka w ciemno”, internetowe czaty godzinami o niczym, albo jakieś puste tokszoły „kubo-wojewódzkie” itp.). Mózg trzeba od czasu do czasu odświeżyć – przetrenować, zaprzęgając do logicznych łamigłówek, albo pozwolić mu na odrobinę przyjemnego pofantazjowania. Dla mnie właśnie codzienna droga z Ciechanowa jest taką okazją na „przewietrzenie kory”.
Potem przychodzą najlepsze pomysły.
Właśnie odpalam swoją „skodziankę” i jak co dzień rano ruszam w drogę.
Najpierw jadę starszą częścią Ciechanowa tzw. „Blokami”, bo tu garażuję. „Bloki” są dla Ciechanowa tym, czym dla Warszawy Praga.

Większość dzielnicy stanowią kamienice pobudowane w czasie okupacji przez Niemców na potrzeby kolei i koszar – teraz zamieszkiwane w znacznej części przez ciekawy półświatek.
Odbijam od głównej ulicy – 17-go Stycznia i skręcam w Gostkowską. Dalej przecinam Rondo Bony (Meudon), a potem koło zamku i już jestem na prostej do Przasnysza. W ten sposób nie muszę stać ze trzy razy na czerwonych światłach, gwałcąc swój system nerwowy – zwłaszcza, że światła skrzyżowań w Ciechanowie ustawione są, podobnie jak całe miasto – po megalomańsku, z aspiracją do dużej aglomeracji.

O łydach Bony, babskich narowach i w stopę strzelaniu…
Zamek książąt mazowieckich – jeden z nielicznych, magicznych zakątków Ciechanowa. Aż pięć legend związanych tylko z tym miejscem. Oprócz nich jeszcze parę innych, już takich ogólno-ciechanowskich. Pod tym względem – też po megalomańsku – ciechanowiacy poszli na ilość, bo niektóre kompletnie durnowate. Weźmy na przykład tę o nazwie rzeki Łydyni, wijącej się przez miasto. Ponoć kiedyś w jej wodach moczyła nogi królowa Bona. Nieopodal przechodził jakiś bałwan i na widok wdzięków obnażonych podudzi monarchini, nie potrafiąc rozeznać majestatu, albo nie mając żadnego dystansu do rzeczywistości, zawrzeszczał; – Eeeee!!! Ale łydy!!! Ale łydy ma!!!…. Królowa Bona-Włoszka, niczym słodka idiotka w tej historii, przesłyszeć się miała, czy też nie rozumiejąc polskiej mowy jęła dopytywać; – Lidi ma? Aha, Lidi-nia… Że niby ów prostak nazwę rzeki jej podaje. I chyba dla uniknięcia skandalu tak już zostać musiało.
Geneza godna raczej rynsztoka, a nie głównej miejskiej rzeki. Pewnie ktoś „na Blokach” wymyślił to po pijaku – wysilili się, nie ma co…
Z zamkowymi legendami już nie tak grubiańsko, ale za to niestety jakoś infantylnie. Jedna z nich opowiada o Żabusi, córce wrotnego, czyli współczesnego ochroniarza. Takiego co to księciu podnosił i spuszczał, a księżnej rozwierał… Żeby dostęp oboje do zamku mieli. (Wrotny spuszczał most zwodzony, zamykał i otwierał wrota, podnosił i opuszczał kratę od zamkowej bramy – przyp. aut.) Krótko mówiąc – ważny gość. Dziewczyna przez to była niesłychanie dumna i humorzasta. Ba, w końcu jakby nie było – książęta mazowieccy siedzieli przecież u tatusia pod kluczem…
Dziewczę do tego było w typie zagorzałej feministki – egoistyczne i zaborcze. Gdy oświadczyła narzeczonemu, iż nie planuje dzieci ze wspólnego związku (nie chciała ponoć jego miłości dzielić nawet z ewentualnym potomstwem), uznał jej uczucie za chore i porzucił. Żabusia stała się jeszcze bardziej zgorzkniała i toksyczna dla otoczenia. Aż w końcu trafiła kosa na kamień. W Noc Kupały (Ciechanów do dzisiaj obchodzi „Kupalnockę”…) podpadła babie jeszcze bardziej zakapiorowatej od siebie – leśnej wróżce, która zamieniła ją w żabę. Taką do obcałowywania jak to zwykle w bajkach, że niby się z powrotem odmieni.
Ja bym tam nie ryzykował, bo nie wiadomo już co gorsze… Zresztą takich krnąbrnych „żabuś” to w ogóle w Ciechanowie sporo do dzisiaj. Zwłaszcza siedzą za biurkami po urzędach. Zielone toto, a nadęte… I nawet pocałunek w człeka tego nie zamieni. Niejednego niczym psa potraktują.
Akurat o psie też tu mają legendę – „O pieskim duchu”. W agresywnego czarnego brytana zamieniono bowiem niegdyś rycerza Sulimira za jego niegodziwe życie. Sam widziałem któregoś wieczoru, jak z tylną łapą zadartą do góry zwilżał zamkowy winkiel. Może zostać odczarowany, jeśli jakiś dobry człowiek zechce go pogłaskać. Ale widać nie ma takich w Ciechanowie, skoro już od tylu wieków błąka się to psisko nocami przy zamku i niemożebnie skowyczy. Czyli kolejna tutejsza opowieść, którą ciechanowianie przysłowiowo „sami strzelili sobie w stopę”.

Zazdrość i podejrzliwość
W pozostałych zamkowych opowieściach dominuje wątek intrygi, trucizny i podejrzliwości.

Niczym w brazylijskim serialu wije się opowieść o nieszczęśliwej miłości pięknej Hanny, córki wojewody Wszebora, panującego swego czasu w Ciechanowie. Do Hanny z wzajemnością miał zapałać płomiennym uczuciem Zbigniew, syn Władysława Hermana. Tatuś Zbysiowi na ślub z wojewodzianką jednak przyzwolenia nie daje, gdyż jest przeznaczona Mieczysławowi, synowi Bolesława Śmiałego. Przeto młodzi pobierają się potajemnie w Płocku. Ale nie „żyją długo i szczęśliwie”, bo oto w tle romansu niczym czarny cień pojawia się inny Hanki absztyfikant – Mestwin, sługa Zbigniewa. Skrycie kocha się w wojewodziance, choć bez wzajemności. Na osobisty powab widać liczyć nie mógł, knuje więc intrygę. Zabija księdza, który ślubu młodym udzielił, żeby ślady sakramentu zatrzeć A potem wojewodziankę porwać i wywieźć do Niemiec zamiaruje. Donosi też Zbigniewowi o rzekomej zdradzie Hanki z Mieczysławem. Zbysiek z zazdrości podstępnie truje żonę i Mietka. Po czym, dzięki jakimś „życzliwym”, cała sprawa się wyjaśnia. Mestwin swoim gardłem za wszystko płaci, Hannę zaś chowają w ciechanowskiej ziemi. Powiadają, że jest „białą damą” miejscowego zamku.

Zazdrość i podejrzliwość nie była obca także innemu włodarzowi zamczyska nad Łydynią – Januszowi I Starszemu, który miał ponoć wtrącić do lochu pazia swojej żony – księżnej Anny Danuty. Chłopak był zakochany w swojej szefowej miłością platoniczną, tyle że dla księcia nie było to takie oczywiste. Jak było naprawdę nie wiadomo. Końcem końców księżna – w tej historii – przemyciła młodziankowi do celi jakieś ostre narzędzie, przy pomocy którego ów kratę przepiłował i na wolność się wydostał.

Nie byłoby Warszawy bez Ciechanowa…
Jak kiedyś młodym poborowym coś w jednostce ginęło – grzebień, kasa, albo żyletki, to zwalano zwykle na tzw. Ambę – twór bliżej nieokreślony. W Ciechanowie, jak coś z domu znika, to żony się tłumaczą, że to… sroka pewnie wzięła. I to chyba wielowiekowa tradycja być musi, bo o tym nawet w ostatniej z zamkowych historyj. Było to dawno dawno temu, niedługo po tym, jak wybudowano zamek ciechanowski. Kasztelan tutejszy miał piękną żonę, którą bardzo kochał i obsypywał klejnotami. Jeden z prezentów od męża, szczególnie cenny pierścień z brylantem, kasztelanowa z dumą nosiła codziennie. W pewnym momencie kasztelańskie precjoza poczęły znikać w niewyjaśnionych okolicznościach. Podejrzenia kasztelana – nie wiedzieć czemu – od razu poszły w kierunku jakiegoś kochasia żony, któremu ona mężowską krwawicę lekkomyślnie oddaje. Widać kasztelan też o ciechanowiankach miał zdanie wyrobione. Postanowił sprawę załatwić po męsku, dając żonie termin na kosztowności odzyskanie pod rygorem ścięcia. Niestety wysiłki kasztelanowej były bezowocne. Nie pomogła również próba cegły, której poddano jejmość w ramach ostatniej szansy. Przez noc, dla ocalenia, miała palcem przewiercić dziurę w cegle z zamkowego muru żeby uniknąć spotkania z katem. Ostatecznie głowę oddała na kamieniu pod zamkową furtą. Jakież było zdziwienie, gdy niebawem potem, w ptasim gnieździe na pniu zwalonego drzewa klejnoty odnaleziono. Kamienia z odciśniętym śladem szyi już tu nie ma, ale zachowała się ponoć w zamkowym murze i tkwi nadal – cegła ze śladem palca. Warto zatem poszukać która to… A co do skarbów i srok, to chyba coś się ma na rzeczy, bo wykopaliska archeologiczne na terenie miasta przyniosły już 16 znalezisk (tzw. Ciechanowskie skupisko skarbów).
Tyle z legend zamkowych.
Ciechanowska mania wielkości kuriozalnie wyziera z opowieści o rozpaczy nimfy rzecznej – Ładynki, której zapodziała się córka – Syrenka. Matczyne utrapienie prysło rychło, gdy dowiedziała się od księżnej Anny, iż Syrenka popłynęła do Wisły, by opiekować się Warszawą i …stała się jej herbem.
Jasne – nie byłoby Warszawy bez Ciechanowa…

Fara po Swarożycu i Daćbogu…
Dziwny zbieg okoliczności w tym moim życiu. Wyprowadziłem się do Ciechanowa zupełnie przypadkowo i połowicznie, ale gdybym nawet wyprowadził się całkowicie, to i tak pozostawałbym nadal w naturalnym związku ze swoim miastem rodzinnym. Bo historycznie oba miasta ze sobą powiązane, a można nawet zaryzykować, że miastu nad Łydynią Przasnysz zawdzięcza swoje istnienie. Niedaleko więc pada jabłko od jabłoni.

Dzieje Ciechanowa sięgają X-go wieku. Powstał jako grodzisko, swego czasu z 3-tysięczną załogą. Pierwotnie usytuowane na wzgórzu pośród mokradeł, gdzie obecnie znajduje się kościół farny. Historia ma rzekomo potwierdzać, że na Farskiej Górze, zwanej wcześniej Skwarską, stała w czasach pogańskich świątynia Swarożyca i Daćboga. Ponoć założycielem osady w ogóle miał być niejaki Ciechan, który wraz z żoną – Dobroniegą, założył pierwsze siedlisko na samym szczycie wspomnianego wzgórza wraz z miejscem świątynnym. Nadto w legendzie o nich stoi, iż miejsce owo wskazały im… nimfa i krasnoludki (!!!). Dzisiaj stoi tam samotnie niewielka neogotycka dzwonnica kościelna.
Pierwsza wzmianka o ciechanowskiej osadzie pochodzi z 1065r. z dokumentu mogileńskiego, wydanego przez Bolesława Szczodrego, o nadaniu ziem Kościołowi.

Legenda kupy się trzyma…
Według przasnyskiej legendy Konrad I Mazowiecki – ten co to zafundował Polsce całą historię zmagań z Zakonem Krzyżackim, komes licznych dóbr, z Ciechanowem włącznie – pobłądził niegdyś na polowaniu w puszczy między Wysoczyzną Ciechanowską a Równiną Kurpiowską. Przyjął go na nocleg młynarz Przaśnik i ugościł. Oficjalnie obowiązująca wersja głosi dalej, że wzruszony gościnnością książę nazajutrz postanowił Przaśnikowi ziemie nadać i miasto w tym miejscu założyć.
A jużci tak było… Moja wersja tego zdarzenia jest nieco inna, za to bardziej realna. Konrad miał z Ciechanowa rzeczywiście w te okolice blisko, a że obfitować musiały w zwierza jako lasy podówczas nieprzebyte, prawdopodobne były jako jego miejsce łowów. Mogło być też, że zgubiwszy obstawę, trafił książę rzeczywiście pod przaśnikową strzechę i tu spotkał gościnę. W puszczy goście trafiają się raczej rzadko i to jeszcze tacy dostojni. Przaśnik zatem na oko uznał wizytę za nie lada wydarzenie i okazję do historycznej balangi. Wina raczej mieć nie mógł, bo był to podówczas napitek zamożnych, ale za to miodu z pewnością co nie miara – bo to puszcza, wiadomo… A i pewnie coś tam jeszcze na boku pędzili bezkarnie i spokojnie – „bo to puszcza, wiadomo…”. Zdrowo zatem musieli przybalować i książę nieźle dał sobie w palnik, skoro za jeden tylko nocleg całe hektary chciał Przaśnikowi 

dawać i o założeniu miasta… jakiegoś Prza- Prza- Przasnysza bredzić zaczął. Może kasy w drogę zapomniał i gadaniem nadrabiał – w końcu imprezowanie „na krzywy ryj” to prastara polska tradycja. Już by tak po trzeźwemu na lewo i prawo rozdawał… I to jeszcze ziemię?! Zwłaszcza, że hojnością i szlachetnością nie grzeszył. Znany historii bardziej jako chciwiec i okrutnik – z żądzy władzy i posiadania kazał wydrzeć oczy wojewodzie mazowieckiemu Krystynowi i go zamordować, porwać Henryka Brodatego, więzić bratową i bratanka, czy też w końcu powiesić kanonika Jana Czaplę przed samymi drzwiami płockiej katedry.
Pewnie następnego dnia rano książę nawet nadmiaru majestatu dobrze nie odlał i nie odgazował przy przydrożnym płocie, jak już go odnaleźli jego „BOR-owcy” i w drogę powrotną czym prędzej zawinęli. Nikt tego skacowanego bełkotu obietnic nie wziął na poważnie, włącznie z samym księciem, skoro tak naprawdę Przasnysz miastem został dopiero dwieście lat później i to z woli Janusza I Starszego, także pana na Ciechanowie. Chciałoby się rzec – legenda… jedynie „kupy” się trzyma…
Jakby jednak nie było – oba miasta naturalnymi więzami połączone, których pięknym ucieleśnieniem w dobie obecnej jest ambasador Przasnysza w Ciechanowie i Ciechanowa w Przasnyszu, czyli piszący te słowa.

Paryż ma słynny Lasek Buloński, Vegas też ma „Las”, a Przasnysz ma… „Rostkowiaka”.
Właśnie za oknem mojego auta wyłania się zarys rostkowskiego zagajnika, co sygnalizuje przasnyskie rogatki oraz nieubłaganie wyznacza kres mojej porannej podróży i intelektualnego relaksu. Świat realny zazdrośnie przywołuje mnie do porządku, by pod pozorem rzeczywistości wrzucić w opary innych absurdów.

Tomasz Ulatowski, maj 2010

moje okolice – czytaj pozostałe

Poprzedni

Ksiądz Małkowski w Przasnyszu

Następne

BITWA MŁAWSKA 1939

1 komentarz

  1. Legend z definicji nie bierze się na serio… każdy traktuje je z przymrużeniem oka, to oczywiste nawet dla ucznia trzeciej klasy szkoły podstawowej! A darcie łacha z lokalnych tradycji jest słabe! Dla mnie podobnie jak dla wielu z nas, mieszkańców Ciechanowa te rodzime legendy są jednymi z pierwszych historyjek, które kiedyś ktoś nam opowiedział … tym samym stały się zalążkiem do poznania folkloru i miejscowych tradycji. Dla wielu z nas są też reliktami przeszłości i kulturowym dziedzictwem regionu. Stoją na straży naszej przynależności kulturowej i pozwalają trwać pokoleniom w tym coraz bardziej bezdusznym świecie.
    I choć minęły już czasy przekazywania ustnie tradycji … nadal lubimy je czytać.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén